5:00 w sobotę, czyli magia ultra

Jest sobota, 4:00rano. 

O tej godzinie nieliczni pracują, a większość obraca się na drugi bok, będąc głęboko s sferze sennych marzeń. Są też Ci, którzy wybrali, co innego, nie są tu z przymusu. Są, bo część z nich chce udowodnić coś innym, a część sobie, są, bo wybrali taki sposób spędzenia tego poranka/nocy. Ultrasi, czyli ludzie, którzy przebiegają na zawodach więcej, niż część ludzi przejeżdża autem, ludzie, dla których rzadko jest za ciepło, za zimno, za wcześnie bądź za późno. Ci, którzy po 30 km dopiero kończą rozgrzewkę, a 20 to poranna wycieczka krajoznawcza. A wśród nich jestem ja, człowiek Triathlonu, który trafił tu przez przypadek, ot stwierdziłam kiedyś, dlaczego by nie spróbować wystartować na patrolu granicznym na 50, tak o, bo dlaczego by nie. 

4:30 rano. Dzień wcześniej psioczyłam, na czym świat stoi, że ten start jest o 5, teraz dzielnie kroczę z czołówką na głowie w kierunku startu, razem z nimi. I zaczyna mi się udzielać ta magia…To, że każdy beż marudzenia dzielnie kroczy, żartuje, jakby nie był środek nocy, a my wybieralibyśmy się na wycieczkę. Jest ciemno, parę reflektorów, pochodnie, jest klimat, jak nigdzie indziej, w głowie trochę spięcia „jak to będzie po górach, z czołówką” a tym bardziej, jak ja sobie poradzę z tym dystansem i przewyższeniami. 

Fot. Michał Loska

Jest 5:00 i potem już nie ma strachu, nie ma nic oprócz mnie i zbiegu przede mną, nie zwracam uwagi na ludzi, tylko pilnuję, żeby już na pierwszej górce nie zaliczyć gleby. A potem jest las, skały, podejście i setka światełek w tej ciemności. Przede mną ledwie kilka, za mną sznur się nie kończy, a w tle widzę światła miasteczek pogrążonych jeszcze we śnie. I właśnie wtedy po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, że to uczucie jest niebezpieczne, bo mnie wciąga, magia tego biegu zaczyna mnie chwytać w swoje szpony. 

Później mgła zakrywa trochę tej magii i zaczynam się gubić, ale na szczęście od tego jest track w zegarku, żeby poprowadzić, kiedy nie widzi się już dalej niż na 6m. Więc dalej mogę skupiać się na lampkach w lesie.

Fot. Andrzej Wojciechowski

A potem nieśmiało zaczyna się dzień, biegnę szczerym polem we mgle, przed sobą widzę kolejną górę, ale jakoś nie przeraża mnie to, że będzie trzeba się na nią dostać. Oglądam te widoki, kilometr mija za kilometrem, widok za widokiem, pola, lasy, jeziorka, w tle muzyka w słuchawkach, żyje pełnią życia. Po drodze zaczyna mi się marzyć cola, ale i na to jestem przygotowana, bo w softflaskach mam izo o smaku coli, więc mój mózg daje się oszukać 😀

Fot. BikeLIFE

20-ty, 30-ty, 40-ty kilometr, a tym samym coraz bliżej do końca, wiem, że jestem pierwsza wśród kobiet, że przewaga jest już nie do stracenia, uśmiechy i parę słów na bufetach (na ostatnim ok. 48 kilometra widząc kanapeczki z sałatą, zaczęły mi się one marzyć, zamiast tych żeli, które standardowo zabiera się na trasę, ale niestety rezygnuję z takich rarytasów, ponieważ obawiałam się, że nie będzie to zbyt dobry pomysł i tak po dziś dzień marzy mi się kajzerka z sałatą 😀 ), później podejście pod Łopatę i pozdrowienia wymienione z goprowcami, którzy zabezpieczali trasę. Następnie szlak, który miał na celu powyginać nasze kostki i doszczętnie przemoczyć mokre już buty, nadal wesoło tuptam do przodu, napajając się wiosenną aurą.

Mapki od orga, co byśmy się nie pogubili w lesie, i tak nikt się nie nauczył, ani nie zabrał 😀

55-ty kilometr, tutaj organizator postanawia zrobić krótki wywiad, ale ja jestem w swoim świecie, więc na pytanie „skąd jesteś?” Odpowiadam „tak” 😀 trzeba mu przyznać, że jest niezrażony i pytania powtarza do skutku, aż przebiją się do mojego świata, a na końcu życzy mi powodzenia na ostatnie 5 km. To już tylko bieg w dół, głowa już jest na mecie, a moje nogi same biegną.

Fot. Andrzej Wojciechowski

Jest i on, ostatni, krótki (bo ok. 300 m) podbieg, łzy stają mi w oczach, bo wiem, że to zrobiłam, właśnie wygrałam w kobietach (później się okazuje, że o 58 min), jestem 5 Open (a do Pana, który wygrał bieg, brakuje mi niespełna 20 min), 60-kilometrowy bieg, a jeszcze nie ma 12:00 (to było najdziwniejsze, jest tak wczesna godzina, a ja już tyle zdążyłam zrobić): D I nagle zaczynam rozumieć, że to wszystko nie byłoby takie same, gdyby nie ten start o 5, dzięki czemu mieliśmy okazję przeżyć coś, czego wielu ludzi nigdy nie oświadczy. To mnie zauroczyło i pokazało zarówno trudność, ale i piękno ultra. Myślę, że po takim starcie, jedni pokochają te biegi z całego serca, a inni, zmordowani, znienawidzą i więcej na trasę nie wrócą. Ja się zakochałam i na pewno wrócę, żeby biec dalej i wyżej 😀

Fot. Organizator Rudawy Zimowy Festiwal Biegowy

Klaudia 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *