Kazbek

Na początku tego roku moja Druga Połówka wraz z kumplem stwierdzili „w tym roku jedziemy na Kazbek”. Panowie zaproponowali wyjazd jeszcze kilku osobom i summa summarum po małych „wykruszeniach” nawet przed samym wyjazdem, zostało nas ośmioro chętnych – zdecydowanych. Termin urlopu uzgodniliśmy na przełom sierpnia i września co później okazało się mega trafne. Bilety lotnicze do Gruzji kupowaliśmy jakieś dwa miesiące wcześniej, jednak byliśmy podzieleni na dwie ekipy i  lecieliśmy w dwóch terminach z różnicą 3 dni.

Zespół pierwszy, czyli ja, Łukasz, Jasiek i Marcin lecieliśmy 30 sierpnia do Kutaisi. Już we Wrocławiu na lotnisku opóźnienie godzinkę, ale o 13:00 czasu lokalnego (gruzińskiego) byliśmy na rozgrzanej płycie lotniska.

Wskazówka pierwsza – jeżeli planujecie od razu wyjeżdżać z Kutaisi w kierunku np. Stepancmindy, nie obawiajcie się o wcześniejszą rezerwację taksówki (chyba że wybieracie tańszą opcję, czyli marszrutkę). My „zadbaliśmy” o to w Polsce. Kolega znalazł na forum kierowcę z polecenia. Ok, przyjechał, wszystko jak ustalone. Jednak dopiero na lotnisku od taksówkarzy dowiedzieliśmy się, jak bardzo ów przewoźnik podbija stawkę. Za podróż z Kutaisi do Stepancmindy (ok. 8 h remontów i przebudowy drogi zwieńczonej odcinkiem specjalnym w okolicach miejscowości Gudauri) zapłaciliśmy 300 euro! Natomiast na lotnisku jest bardzo dużo przewoźników, którzy oferowali nam tę podróż za 200 dolarów. Próbowaliśmy negocjować z naszym przewoźnikiem i dobrodusznie obiecał nam, że za drogę powrotną policzy nam sporo mniej. A jak było na koniec wyjazdu, możecie się domyśleć. Kierowca najpierw nie odbierał telefonu, a potem pisał smsy, że ma grypę.

Nocleg w Stepancmindzie mieliśmy zarezerwowany w apartamentach Sky Star. Pokoje ładne, czyste, umówione posiłki bardzo smaczne, obsługa mega miła i ceny w porządku. A najlepsze o poranku… Widok na sam Kazbek. Strzał w dziesiątkę! Pora na plan. Wstępnie chcieliśmy wychodzić od razu rano. Opcje były dwie – albo od razu do Bethlemi hut, albo robimy sobie nocleg w Altihut. Jednak ten plan zweryfikowała pogoda.

Fot. Łukasz Płoskoń, widok spod apartamentu zaraz po przyjeździe.

Na sobotę i niedzielę zapowiadają duże opady śniegu na szczycie. Poniżej deszcz. Pierwsze dwa dni chcieliśmy przeznaczyć na aklimatyzację. Decyzja – zostajemy, robimy aklimatyzację w innej lokalizacji i monitorujemy pogodę. Wstępnie planujemy wyjść w poniedziałek.

Fot. Łukasz Płoskoń, droga do Cminda Sameba

Czwartek

Aklimatyzacja to może jeszcze nie, ale „przepalenie nóg”- na pewno. Pierwszego dnia idziemy zobaczyć piękny klasztor Cminda Sameba. Względem miasteczka położony jest o ok. 400 m wyżej. Można wejść łagodniejszą trasą, a nawet wjechać (droga asfaltowa) albo wejść ścieżką turystyczną wiodącą zboczem wzgórza, na którym usytuowana jest świątynia. Oczywiście opcja numer dwa była zdecydowanie bardziej atrakcyjna i bardziej w naszym guście. Czwartek i piątek cieszyły nas pięknym słońcem, więc zawartość bukłaków i butelek szybko znikała. Po zwiedzeniu klasztoru (naprawdę warto, robi wrażenie) postanowiliśmy iść przed siebie, ale do góry. Rozgrzewkowy dzień zakończyliśmy na 2600 m n.p.m. na zielonej polanie, otoczeni górami i oczywiście z Nim w tle, zachęcającym swoim majestatem.

Fot. Łukasz Płoskoń

Piątek

Przyznam, że to właśnie tego dnia się zauroczyłam. Dolina Juta. Przepiękna! Za radą dziewczyn z agencji turystycznej Mountain Freaks (założonej z resztą przez Polkę) udaliśmy się ku przełęczy Chaukhi. Tam mogliśmy wejść na wysokość 3600 m n.p.m. Och, było warto. Trzeba zacząć od tego, że Juta (również osada) leży jedynie ok 20 km od Stepancmindy, jednak nie dojeżdżają tam marszrutki. Można skorzystać albo z usług taksówkarzy (koszt ok. 60 lari) albo wynająć auto z kierowcą w agencji MF. Dojechaliśmy najdalej, jak się dało autem. Nagle szlaban i dalej  można już tylko pieszo. Początkowo droga monotonna, ale za to ładne widoki już od samego początku. Doliny, strumyki, wodospady i dużo zieleni. W końcu dochodzimy do domostw, a między nimi dalsza ścieżka prowadząca już nieco wyżej. Znajdują się tu nawet pola campingowe, ale na szczęście turystów było niewielu. I zaczyna się. Widoki jeszcze piękniejsze. Zielone zbocza, górska rzeka – niesamowicie czysta i zimna, przestrzeń, a do tego gdzieniegdzie pasące się konie i krowy. Powiew wolności czuć w powietrzu. Konie, które akurat wychodziły z posesji, nie miały oporów, żeby do nas podejść i dać się pogłaskać. Trasa w żaden sposób nie była wymagająca technicznie, zwykły trekking. Pogoda dopisała, a rzeka zapewniała nam możliwość uzupełnienia zapasów wody. Jest to naprawdę super miejsce na odpoczynek, kontemplację.

Pierwotnie mieliśmy pójść na przełęcz, ale obok niej był szczyt, na który też można było bez problemu wejść. Nam chodziło przede wszystkim o „łapanie” wysokości, więc weszliśmy na niego (3600 m n.p.m.). Czas na nawodnienie, posiłek i odpoczynek. Położyliśmy się na małym plateau poniżej szczytu, porobiliśmy trochę fotek, pośmialiśmy się, a potem po prostu zeszliśmy na dół. Z chęcią zostalibyśmy dużej, ale czas gonił, a jakąś godzinę później zaczęły też gonić nas grzmoty… Pamiętajcie, że pogoda w górach naprawdę bywa kapryśna. Także co tu dużo mówić – przyspieszyliśmy, czasem praktycznie biegliśmy, żeby zdążyć do auta przed burzą. Efekt był taki, że tylko chwilę szliśmy w lekkim deszczu, rozpadało się niedługo po przyjeździe po nas pana taksówkarza.

Fot. Łukasz Płoskoń

Sobota

W sobotę dojechała druga ekipa. A że pogoda „na dole” też nie była pewna, weekend spędziliśmy, ogarniając plan na najbliższy tydzień oraz odchudzając nasze plecaki. Panie z apartamentów były tak miłe, że zgodziły się przechować za darmo rzeczy, które były nam zbędne na górze (w razie czego za opłatą depozyt można też zostawić we wspominanej agencji Mountain Freaks).

Poniedziałek

Pogoda dalej kapryśna, ale co nieco się przesuwa. Wychodzimy. Rano mżawka, trochę wieje. Plan jest taki, że idziemy od razu do Bethlemi. Tak naprawdę do Altihut jest dość blisko. Poza tym myśl, że zostaniemy tam na noc, a rano trzeba będzie zwijać mokre namioty, natchnęła nas do wyjścia prosto pod znaną stację meteo. Żeby zaoszczędzić sił i czasu trekking rozpoczynamy od parkingu przy klasztorze Cminda Sameba, pod który dojeżdżamy taxi. I zaczyna się. Mnie przy zakładaniu plecaka, który ważył 20 kg, strzeliło coś w plecach. Pierwsza myśl: „Ja pierdzielę, serio?!”. W tym samym czasie koledze urwała się klamerka w pasie naramiennym wojskowego plecaka…ech… Na szczęście w plecach musiałam tylko nadwyrężyć jakiś mięsień, a kolega pokombinował i naprawił plecak tak, że mógł go spokojnie nieść. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy w tej zachmurzonej aurze ku górze. Trzeba przyznać, że większość z nas cieszyła się mimo wszystko z tej pogody. Lepiej się idzie w takich warunkach, niż gdybyśmy mieli przemierzać drogę w pełnym słońcu.

Przed pierwszym wejściem na lodowiec Gergeti jest punkt kontrolny straży granicznej. Należy okazać dokumenty i jeżeli przekracza się granicę Federacji Rosyjskiej, trzeba wypełnić specjalnie przygotowany wniosek. Musicie pamiętać o zabraniu na górę paszportu lub dowodu osobistego (jest honorowany, ale formalności zabierają więcej czasu niż przy legitymowaniu się paszportem) Zazwyczaj tych, którzy szli tylko do lodowca, przepuszczano bez wypełniania dokumentów. My szliśmy „to the summit”, więc w kolejce spędziliśmy jakąś godzinę. Tak – tu zastała nas pierwsza kolejka, ponieważ na Kazbek jest sporo wejść organizowanych przez agencje. Co z resztą później okaże się zarówno pomocne oraz irytujące.

Do Altihut idzie się jakieś 3-4h. Po drodze mijając stada krów, owiec, koni. Wszystkie pilnowane przez psy. Szczęśliwie te wielkie, piękne sierściuchy były przyzwyczajone do widoku turystów i nie były nami zainteresowane. Aczkolwiek powinniście się przygotować na widok setek bezdomnych psów, które dla ludzi są zazwyczaj niezmiernie przyjazne. Najczęściej próbują w ten sposób „wyłudzić” jakieś jedzenie, ale bywają i takie, którym ewidentnie wystarczy odrobina czułości i miziania. 

Droga była urozmaicona i nie zawsze ewidentna. Czasem dobrze było przystanąć, aby wybrać odpowiedni wariant. Na lodowcu widoczność była dobra. Lodowiec też się zmienia i na początku sezonu wolontariusze Bezpiecznego Kazbeku wyznaczyli najbezpieczniejszą opcję dojścia pod stację meteo widocznymi, neonowymi tyczkami. Na samym lodowcu zaskoczył nas fakt, jak konie bezproblemowo poruszały się na tym „kawałku” lodu. Ku naszemu zdziwieniu ( od razu nadmienię, że nikt z nas na koniach się nie zna) zwierzęta te miały własne zabezpieczenia podków. W naszej ekipie przyjęło się, że konie noszą harszle 😉

Fot. Łukasz Płoskoń

Dojście pod stację Meteo (Bethlemi Hut) ze Stepancmindy, bez pośpiechu zajęło nam ok. 8h. Da się podejść szybciej, ale po co? 😉 Pod stacją przywitało nas stado psów. Akurat miały chyba jakiś konflikt i nieco się „kłóciły”, ale na szczęście bez krwawych scen, a ludzi kompletnie w tym momencie ignorowały. Na szczęście zostało jeszcze kilka wolnych „kolib” obok siebie, więc po kilku minutach mogliśmy się rozkładać.

No to teraz kilka wskazówek odnośnie zagospodarowania przestrzeni. Wokół stacji przygotowane są miejsca na namioty w formie półokręgów otoczonych kamiennymi murkami. Dzięki temu chronią od wiatru, co tam na górze jest naprawdę ważne. Poza tym ułatwia to lokalizację namiotu. Serio! Większość namiotów stanowił jeden model, który był dostępny do wypożyczenia w agencji. Nie wiem, ile z nich rzeczywiście było stamtąd a ile prywatnych, ale krajobraz był w większości żółty. Druga rzecz – pozyskiwanie wody. Na terenie Bethlemi Hut są dwa punkty przygotowane do pobierania wody z lodowca, więc z tym nie ma problemu. Toaleta. Jest jeden wychodek z dwiema „kabinami”, jednak warunki tam panujące potrafią zaskoczyć. Niekoniecznie pozytywnie. No i bywają kolejki. Myślę, że te dwa czynniki sprawiły, że panuje tam raczej zasada „toaleta jest za każdym kamieniem”. Śmieci- niestety, ale tego bałaganu jest tam sporo. Z pewnością część to sprawka psów roznoszących pozostawione przez turystów opakowania po jedzeniu, ale wina jest ludzka. Chyba wielu człeków jeszcze się nie nauczyło, że skoro wniosłeś pełne, to tym bardziej możesz znieść puste – lżejsze. Dużo opakowań po jedzeniu liofilizowanym, foliówek, butelek, nawet stare kable po ładowarkach.

Fot. Łukasz Płoskoń, widok z namiotu

Wtorek

Plan zakładał, że zrobimy sobie jeden lub dwa dni aklimatyzacji, dzień restu i w czwartek albo piątek wyruszamy stanąć na szczycie. Podczas naszego wyjścia powyżej 4 tys. m n.p.m. spotkaliśmy przewodnika z dwójką podopiecznych. Sympatyczni ludzie, zamieniliśmy kilka zdań i to właśnie po konsultacji z przewodnikiem podjęliśmy decyzję, że już na drugi dzień „atakujemy”. Podpowiedział, że jeden dzień z wyjściem na wysokość 4100 – 4500 m n.p.m. powinno nam wystarczyć, a przy okazji spodziewane było załamanie pogody, więc wszyscy, którzy mogli ruszali następnego dnia na szczyt

Po zejściu zaczęliśmy się pakować i ustalać plan wyjścia, który zakładał opuszczenie obozu o 1:15. Szybkie pakowanie z checklistą, jedzenie i o godzinie 19:00 byliśmy już w śpiworach, żeby się jak najdłużej przespać i zregenerować.

Środa

Pobudka o północy. Gotowanie wody, jedzenia, ubieranie, kontrola pogody. Nie była ona jednak tak super jak się nastawialiśmy. Wiało dość mocno, powoli zbierało się na opady. Ale bez marudzenia – mamy misję 😉 Po ciemku najlepiej było nam korzystać z wcześniej ściągniętych tracków w zegarkach. Jednak nie były one idealne i pojawiły się pierwsze problemy – najpierw  ze znalezieniem ścieżki, a potem z przysłoniętymi szczeliny w morenie. Jedną niespodziewanie postanowił „zwiedzić” nasz kolega z drugiej ekipy. Na szczęście szczelina była wąska i zatrzymał go plecak.  Po jakichś dwóch godzinach zrównaliśmy się z ekipą z przewodnikiem, więc mogliśmy skorzystać nieco z ich śladów. A co z pogodą? No właśnie gdyby nie fakt, że spotkaliśmy guida, z dnia naszej aklimatyzacji, to stwierdzilibyśmy, że zrobił nas w bambuko. Zresztą rzeczywiście większość zespołów wyszła ku górze tego dnia.  Początek drogi w wietrze i lekkiej mżawce, potem wiatr i śnieg, a im wyżej tym w sumie gorzej, bo dochodziła mgła ograniczająca widoczność do 2 m przed nami. Nie powiem – kryzys był. Na wysokości ok 4100 m n.p.m. Nie chodziło o wysokość. Chodziło o odwodnienie. Przyznam, że zaniechałam tego nieco. Kiedy nasze tempo spadło, zaczęliśmy się bardziej do tego przykładać, poza tym żele energetyczne też zrobiły robotę.

Fot. Łukasz Płoskoń, chwila postoju przed stromym odcinkiem.

Nasza ekipa była podzielona na dwa trzyosobowe zespoły. Każdy szedł swoim tempem, ale spotkaliśmy się na plateau pod szczytem. My daliśmy sobie chwilę na odpoczynek i nawodnienie, a druga ekipa pomknęła do góry. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy i my. Samo podejście z plateau na szczyt nie byłoby problemem gdyby nie fakt, że ścieżka była mocno zmrożona i śliska. Oczywiście mieliśmy raki i czekany, ale bywały niebezpieczne momenty, szczególnie podczas wymijania się ze schodzącymi wspinaczami. Nasz znajomy guide, którego ponownie spotkaliśmy kiedy schodził z klientem, sam stwierdził, że „dziś jest niebezpiecznie” i żebyśmy uważali na siebie. Warto nadmienić, że ok. 20-metrowy odcinek drogi na szczyt jest „zaporęczowany”, co pomaga, ale nie w momencie kiedy trzeba się minąć z innymi ludźmi. Kiedy my jeszcze podchodziliśmy, nasi kompani z drugiej ekipy już schodzili ze szczytu. Pogratulowaliśmy im, wymieniliśmy szerokimi uśmiechami i my poszliśmy dalej ku górze, a chłopaki schodzili na dół. Jeszcze chwilka, jeszcze nieco wysiłku i…jesteśmy! Udało się. W tej akurat chwili byliśmy sami, tylko we trójkę i…dwa psy, dla których ewidentnie nie był to pierwszy raz na Kazbeku. Niestety wokół mleko, ale na te 5 sekund niebo się przetarło i ukazały nam się piękne widoki.

Kilka fotek, szczęście, szczęście, szczęście i „dzida w dół”. Plan prawie doskonały, ale… przed nami grupa z agencji, która musiała sprowadzić swoich klientów spod szczytu. A do tego zakładali im własne poręczówki i nie specjalnie przejmowali się tym, że inni wspinacze też chcieliby zejść. Nie było możliwości rozsądnego ominięcia ich w tym terenie. Tak więc pod szczytem spędziliśmy godzinę, zanim sami mogliśmy zacząć zakładać swoją asekurację, żeby szybko zejść. Pomimo kiepskiej widoczności i zawianych śladów udało się znaleźć ścieżkę w dół. Po południu nawet zrobiło się ładnie, chmury odsłoniły przepiękne widoki, zaśnieżone pasma, doliny. Po kilku godzinach co prawda musieliśmy przyspieszyć, bo ewidentnie zapowiadało się na spore opady, ale co udało się zobaczyć to nasze 😉 O ile na podejściu bywało ciężko, a snujące się w głowie wątpliwości i chęć odpuszczenia nie pomagały, o tyle schodząc, czuliśmy się pełni sił, humory dopisywały, a wydzielająca się dopamina dodawała kopa. Nawet pomimo bólu, który odczuwał nasz kompan. Buty. Może i Kazbek techniczną górą nie jest, ale zdecydowanie klimat tam panujący sprawia, że buty wysokogórskie są wskazane. On takich nie miał. Co prawda szedł w dość ciężkich butach trekkingowych, ale nie posiadały ani dodatkowej izolacji, ani grubszej skóry.

Kiedy dotarliśmy do obozu, interesowały nas tylko dwie rzeczy – żeby zjeść i położyć się spać. I tak się stało. Niektórzy z nas spali do samego rana – nieprzerwanie ok 14 godzin. W czwartek po południu postanowiliśmy schodzić na dół. Początkowo część chciała jeszcze zostać i wejść na pobliski szczyt, ale po konsultacji z ratownikami odpuściliśmy. Ponoć tegoroczne warunki tam były fatalne, więc postanowiliśmy nie ryzykować i schodzić już do Stepancmindy.

Lodowiec Gergeti jest szeroki, każda ekipa czy to wchodząca czy schodząca szła nieco inną trasą. Początkowo zastanawialiśmy się, którędy będzie najwygodniej i najbezpieczniej i oto po kilku minutach nadeszło rozwiązanie. Nasz szlak powrotny po lodowcu nazwaliśmy „shitty trail”! Po prostu wyznaczały go konie schodzące z Bethlemi zostawiające ślady, niekoniecznie kopyt 😉

Fot. Łukasz Płoskoń, Lodowiec Gergeti i Stacja Meteo

Niektórzy ludzie, słysząc o Kazbeku, od razu mówią, że „tam to spacerek”. Nie zgodzę się z tym. Zresztą dowodem na to są ludzie, których spotkaliśmy po drodze, a którym wejść się nie udało. Nawet kilka dni po naszym wejściu, ze wspomnianego plateau ratownicy z Bezpiecznego Kazbeku uratowali życie Izraelczyka, który spadł spod szczytu i doznał urazu głowy. Dopadła go choroba wysokościowa, ale na szczęście Kazbek ma swoich bohaterów w postaci/ach polskich ratowników. Naprawdę wielu osobom nie udaje się wejść. Czynniki są różne – brak przygotowania, brak aklimatyzacji, zła pogoda, a nawet po prostu kiepski dzień i organizm mówi „hola, hola, nie tym razem”. Jest też wiele osób, które podchodzą tylko do Bethlemi, żeby spędzić tam kilka dni i poczuć TEN klimat.

Podsumowując. Wejście na Kazbek wcale nie jest „bułką z masłem”. Nie każdy jest w stanie przekroczyć nie tylko wysokość 5000 m n.p.m., ale niejednokrotnie po drodze trzeba przemóc swoje słabości. Ja się przekonałam, chociażby o tym, że podczas takiego wysiłku nawodnienie organizmu naprawdę jest kluczowe. Niby człowiek o tym wie, a mimo wszystko błędy popełnia. W moim przypadku na szczęście wszystko skończyło się sukcesem. Teraz pora na kolejne, mam nadzieję wyższe szczyty. 

Kilka wskazówek o których warto pamiętać:

  • Zabierajcie tylko sprawdzony sprzęt, tzn. buty, plecak, namiot
  • Na podejście wystarczą buty typu podejściówki, jednak takie, na które można założyć raki przed wejściem na lodowiec, ewentualnie zmieńcie wtedy na inne, ze sztywną podeszwą
  • Jeżeli macie mały namiot a duże, wypchane plecaki (nasze ważyły 22 kg i prawie 30 kg – nie jesteśmy wyznawcami fast&light) to warto wziąć ze sobą płachtę biwakową. Kluczowe rzeczy można zabrać do namiotu, natomiast plecaki z resztą sprzętu można schować do płachty i wystawić na zewnątrz. My zostawiliśmy je między namiotem a ścianką z kamieni, dzięki czemu człowiek nie powinien się do nich dostać i żaden psiak nie mógł ich „oznaczyć”
  • W Bethlemi jest dostęp do wody, ale z lodowca. Koniecznie zabierzcie ze sobą elektrolity i minerały, żeby dobrze się nawadniać
  • Możesz mieć najlepszą, najcieplejszą kurtkę na świecie, ale schowana do plecaka nie chroni i nie grzeje, a sprzęt pozostawiony w namiocie Cię nie uratuje kiedy Ty będziesz na górze – to na szczęście nie z naszego doświadczenia, ale okazuje się, że niektórym ludziom trzeba takie rzeczy uświadamiać…
  • Podczas wędrówki nawadniajcie się (4 litry to nie jest za dużo), nawet na siłę
  • Zabierajcie co najmniej swoje śmieci! Skoro wnieśliście te 20 kg to tym bardziej zniesiecie kilka mniej
  • W sezonie w Bethlemi stacjonują polscy ratownicy z projektu Bezpieczny Kazbek. Na pewno ucieszą się jeżeli w miarę swoich możliwości przyniesiecie im z dołu świeże owoce, chleb i inne produkty. Zawsze możecie do nich napisać na Facebooku i zapytać czego potrzebują
  • Wielu z nas wie, jak bagaż jest traktowany w samolotach. Dlatego zabezpieczajcie wszystko porządnie, a kask proponujemy zabrać do bagażu podręcznego. Może i ultralekkie modele są super, ale okazuje się, że nie każdy przetrwa podróż samolotem w bagażu nadawanym

Ewelina J.

Fot. Łukasz Płoskoń

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *