Biegowy weekend – czyli po co komu jesień.

Wrzesień to dla wielu koniec sezonu triathlonowego czy kolarskiego, możecie zastanawiać się, co robią ze sobą zawodnicy po zakończeniu sezonu. Część ma zasłużony odpoczynek i czas na inne hobby, ale są i tacy zawodnicy, którym wiecznie mało. I to właśnie im z pomocą przychodzą zawody biegowe 😉

W Polsce biegi odbywają się cały rok, od stycznia, kiedy to można z gracją zaliczyć spektakularną glebę tam, gdzie miał być asfalt, a znalazł się lód, przez wiosnę ( tutaj to jak wiadomo – zdania są podzielone i połowa zawodników leci „na krótko” a połowa nadal w czapkach), lato – tu można wesoło dostać udaru i zrobić wytop , po jesień – kiedy to można zaliczyć kolejną glebę, tym razem na liściach i kolejne rozterki na temat ubioru 😀 A tak naprawdę żarty, żartami, mi osobiście wydaje się, że nasilenie biegów w Polsce jest właśnie w okresach przejściowych, a przoduje tutaj jesień, kiedy to dwie wyżej wymienione dyscypliny się kończą.

W weekend 23-24 września biegowych imprez było do wyboru sporo, trójca z Iroman.pl wybrała trzy i dzięki temu mamy okazje opisać cztery starty… Nie, autor się nie myli, starty biegowe były cztery, bo jak wiadomo, triathloniści nie rozumieją, że jedna dyscyplina, tudzież jeden start jest wystarczająco męczący 😀 A tak naprawdę po prostu mi się nudzi w domu i chciałam zrobić maraton na raty, żeby móc paść twarzą na biurko w poniedziałek, przecież każdy może mieć różne hobby, nie oceniajcie 😉

No i, jako że startowałam w ten weekend jako jedyna w sobotę, to mam okazję jako pierwsza dorzucić parę słów od siebie (nie, nie dlatego, że jestem autorem 😉 ) Koniec września to dla mnie już tradycyjny start w Ogólnopolskim Biegu po Miód, który odbywa się podczas święta Miodu i Wina w Przemkowie. Nie jest to tylko nazwa, bo na mecie faktycznie czekają słoiczki z miodem. A jako ciekawostka – bieg miał się nazywać inaczej ale jednak miasto nie wyraziło zgody na rozpijanie zawodników i nazwania zawodów ” Bieg po Wino”, a szkoda – myślę, że wszystkim byłoby weselej 😛 Ja akurat wystartowałam na dystansie półmaratonu i o trasie mam do powiedzenia tylko jedną rzecz… ”nudna jak flaki z olejem”, start, 3,5 km asfaltowej prostej, nawrotka, 3,5 km prostej, powrót na start, nawrotka itd. itp. Jeszcze, żeby chociaż drzewa były przy trasie, to można by było je policzyć, a tak jedyną rozrywką ( organizator zabronił słuchawek, szukali chyba tych o żelaznej psychice) były śmieszki z biegaczami lecącymi z naprzeciwka… ” Przepraszam, którędy na Giewont”, „daleko jeszcze?, ” mogę na stopa?” to taki standardzik. Ogólnie było widać, że biegacze uprzyjemniali sobie tę psychiczną mękę jak mogli 😀 Po 1h24min ( które wydawały się wiecznością ) zameldowałam się jako pierwsza kobieta, przy okazji grając na nerwach paru facetom, bo jak to dziewczyna nas wyprzedza, byłam 3 open więc nawet nie paru a większości. Później to już tylko gloria i chwała i miód na podium 😀

Nie pytajcie, też nie wiem o co chodziło w tym zdjęciu 😛

Niedziela to dwa biegi, a mianowicie ten bardziej prestiżowy, na koronnym dystansie – Maraton Warszawski, który otwierał Koronę Maratonów Polskich (tutaj powinny być ochy i achy 😀 ), na którym startował Irek. Poniżej trochę o tym starcie z jego perspektywy.

To był mój najlepszy maraton w życiu. Serio, nigdy nie pobiegłem maratonu lepiej. Ba, jak o tym myślę to był w pierwszej trójce moich startów ever. Zagrało w zasadzie wszystko, zarówno rzeczy mniej zależne ode mnie (pogoda i przygotowane ciuchy), okres przedstartowy, jak i sam bieg. Wyliczony poziom jednego żela ALE na 6 kilometrów był strzałem w dziesiątkę, a skupienie się na wodzie zamiast izotoniku na punktach odciążyło żołądek. W efekcie ani przez chwilę nie poczułem braku energii. Do 32 kilometra szło tak dobrze, że pierwszy raz w życiu byłem w stanie na tym etapie podjąć decyzję o przyśpieszeniu i oderwaniu się od peletonu. Nie do końca się to powiodło, szybko zorientowałem się, że dotychczasowe tempo było tym optymalnym i organizm dawał z siebie tyle, ile mógł. Gdy ponownie dogonił mnie peleton na 4:00 udało mi się zebrać w sobie i wrócić do zakładanego tempa na te ostatnie 5 kilometrów. Mocne ostatnie kilkaset metrów i meta z czasem 3:57:17 to było max, co można było wycisnąć z tych starych kości tego dnia.
Po tej niedzieli wiem, że na dobre wróciłem do biegania. Za miesiąc kolejne podejście do maratonu, tym razem Poznań. Na tą chwilę plan zakłada zaryzykowanie startu na ~3:50 a jak to się powiedzie to walka o ~3:30 na wiosnę. Nie chcę zapeszać, ale dalej wierzę że będą ze mnie ludzie i kiedyś tą cholerną „dwójkę z przodu” zobaczę.

Baloniki na 4:00 jak widać leciały z lekkim zapasem – czyli dokładnie tyle ile było tego dnia trzeba.

A ja zazdroszcząc Irkowi zrobienia maratonu, postanowiłam dokręcić razem z Pawłem kilometraż w Bolesławcu podczas III Biegu Hufca. 23 km po lesie, 4 pętle, kameralna impreza czy może być lepiej? Gdybyśmy jeszcze nie pomylili trasy…. A tak, czołówka tego wyścigu (ja, Kwiato i Pan kolega, który wygrał) stwierdziła, że da fory reszcie i pobiegła dookoła… Na szczęście na kolejnych pętlach wszystko się wyjaśniło ( u mnie już na 2 pętli, dzięki czemu dogoniłam wyżej wymienionych Panów, którzy dopiero na 3 pętli pobiegli dobrze – a mogli mnie nie gubić po piątym kilometrze 😀 ) i można się było rozkoszować bólem stromych podbiegów i zbiegów, bo kto by biegał po płaskim?

A tak ten start opisuje Kwiato: Mój start w Harcerskim Biegu był planowany już od jakiegoś czasu. Jako że poza sezonem kolarskim, a w tym wyjątkowo w trakcie jego trwania biegałem nawet regularnie, to z przyjemnością przyjąłem propozycję startu na najdłuższym przewidzianym dystansie 24 km. Nie przepadam zbytnio za bieganiem po asfalcie, twardym podłożu, klepaniu interwałów. Moje bieganie, to odkrywanie nowych terenów przeważnie w lesie, czasem jak jest możliwość to w górach, lubię się też trochę zmęczyć na zawodach biegowych pod warunkiem, że trasa jest ciekawa no i im więcej akcentów typu góra-dół, tym bardziej moja przewaga rośnie.
Miejscówkę w Bolesławcu znałem, gdyż miałem okazję tam wcześniej pojeździć rowerem. Cały bieg, a właściwie pętla o długości niemal 6 km, to przyjemne leśne podłoże, poprowadzone fajnymi singlami z licznymi korzeniami, zakrętami, podbiegami. Nawet trafiło się parę kamieni i przebieg przez borowiny, które sięgały mi prawie do kolan. Start rozpoczął się od ucieczki z panem z kat. M40, który de facto bieg wygrał, oraz Klaudią-zawodniczką z K20, bardzo doświadczoną w biegach w terenie, której próbowałem na początku (nawet skutecznie) uciekać, jednak od około 10 km zaczynałem czuć w nogach i żołądku zbyt mocne tempo, na które się porwałem od startu i jak to mówią trochę „strzeliłem”.
Przewaga, jaką udało się naszej trójce wyrobić, pozwoliła mi na spokojne truchtanie w kierunku mety bez ryzyka stracenia 3 pozycji open. Do końca biegu widzę w oddali plecy Klaudii, jednak niemożliwym by było dogonienie jej, moje nogi i brzuch odmówiły mi już dawno posłuszeństwa. Pomimo tego, że bieg mogłem rozegrać nieco inaczej, nie szarpać, wybrać wygodniejsze buty, to start zaliczam do udanych, zbieram nowe doświadczenia, doceniam przygotowanie samej imprezy, no i delektuję się słoiczkiem pysznego miodu spadziowego za zajęcie 3 miejsca open. Za rok wracam!

Fot. Juliusz Idzikowski

Dzięki za dobrnięcie do końca, Klaudia 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *