V Bieg w Naturze

Pierwszy raz od sam nie wiem kiedy udało mi się dotrzeć na start. W ostatnią sobotę miałem przyjemność (tak, właśnie przyjemność!) sponiewierać się w błocie, deszczu i chłodzie Wołowskich lasów na V Biegu w Naturze Nadleśnictwa Wołów. Pierwszy raz od wielu miesięcy miałem podjąć próbę przebiegnięcia dwudziestu (z górką) kilometrów, a wspomniana Natura nie zamierzała mi tego ułatwiać.

Zdjęcie autorstwa @MackoMaj

Zanim jednak przyjemności, trzeba było trochę popracować. Dzięki uprzejmości organizatorów mogłem rozstawić się ze stoiskiem. Ruchu jakiegoś wielkiego nie było, ale może to i lepiej, bo mogłem z czystym sumieniem zamknąć kram 10 minut przed startem i skupić się na bieganiu. W każdym razie, debiut w kategorii „wystawca” zaliczony, następna okazja dopiero 11 listopada.

Na starcie, mimo coraz większego deszczu, prawie 200 osób. Grzecznie staję gdzieś na końcu stawki, solennie obiecując samemu sobie nie szarżować. Przebiec całość w miarę równym tempem, tylko tyle na dzisiaj. Za dużo jednak czasu na myślenie nie było, bo niespodziewanie padł (cichy) sygnał i tłum ruszył. Ruszyłem i ja, tylko po to, by kilkadziesiąt metrów później być zawracanym na start. Niektórzy krzyczeli, że startujemy jeszcze raz, inni, że nie tędy droga. Ostatecznie kawałek do tyłu i razem z innymi pobiegłem we wskazanym kierunku. Czołówka nie miała tyle szczęścia, część z nich dołożyła ładnych kilkaset metrów i mijali mnie na przestrzeni następnych kilometrów. Chyba miałem farta. Niestety, w zamieszaniu i wyprzedzaniu wolniejszych biegaczy trzymanie tempa szlag trafił i po trzech kilometrach średnia spadła w okolice 4:53…

Zdjęcie autorstwa @MackoMaj

Błoto jak błoto, nie było go jakoś strasznie dużo i brak bieżnika nie przeszkadzał. Deszcz w sumie też za dużego wrażenia nie robił, jak organizm wszedł na wyższe obroty. Tylko to tempo było trochę nie halo. Delikatnie zwalniałem do okolic 5:00, które i tak były maksimum wyznaczonym na dzisiaj, ale czułem, że przyjdzie mi zapłacić za tą szarpaninę. Pierwszy raz od dawna pojawił mi się brak wiary, że mogę coś zrobić. Byłem pewien, że padnę i jedyne na co mogę liczyć, to dobry czas na pierwszej pętli. I w sumie na tym się skupiłem. Złapałem się celu 10 kilometrów w 50 minut i starałem nie myśleć co będzie dalej. Na kolejnych kilometrach wyprzedzały mnie znajome twarze, ale o dziwo mój nastrój się poprawiał. Wcisnąłem w siebie planowy żel i po chwili dycha pękła zgodnie z nowymi założeniami. Zaraz za nią wyrosła meta, a w zasadzie dla mnie półmetek. Ludzie dookoła finiszowali na dystansie 1/4 maratonu i nagle dookoła zrobiło się pusto.

Zdjęcie autorstwa @MackoMaj

Kto miał mnie wyprzedzić, w zasadzie mnie wyprzedził. Tempo było ciężkie, ale do wytrzymania, w zasadzie nie zwalniałem. Zostawało dowieźć to co się da do mety. Okazało się jednak, że idzie mi to lepiej niż ludziom dookoła. Najpierw zobaczyłem plecy Łukasza, z każdym kilometrem wyraźnie bliższe. Nie zostało nic innego jak go wyprzedzić. Tylko co dalej – ścigać się przez ostatnie kilka kilometrów? Na szczęście po kilkudziesięciu metrach Łukasz odpuścił i dystans między nami rósł. Całe szczęście, bo nie miałem sił na rywalizację. Za to przede mną pojawił się kolejny cel w niebieskiej bluzie. I znowu, mimo że nie naciskałem jakoś szczególnie, na dwa kilometry przed metą znowu wskoczyłem oczko wyżej w rankingu. Połowa mojej głowy krzyczała, że jak zacznie się ścigać, to odpuszczam, druga zaś mówiła, że tak blisko mety trzeba walczyć o swoje. W słuchawkach Daft Punk śpiewali coś, że jesteśmy za daleko, żeby odpuścić i ostatecznie przeważyli. Oglądając się za siebie dokręcałem tempo do samej mety i ostatecznie przekroczyłem metę z czasem 1:46:16. Wycisnąłem z siebie wszystko i nawet spokojniejszy start niewiele by tu zmienił – skurcze na ostatnich metrach potwierdzały, że więcej się nie dało.

Do życiówki na dystansie zabrakło mi około minuty… na każdym kilometrze trasy. Mimo to jestem zadowolony. Waga powoli idzie w dół, forma z tygodnia na tydzień rośnie i nawet ostatni tydzień w stanie grypo-podobnym nie był w stanie tego zniszczyć. Zniszczyłem się za to ja i wieczorem mocno odchorowałem zabawę na deszczu. Dzisiaj jest już lepiej i można zacząć myśleć o kolejnych krokach do przodu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *