Ultrakotlina – jak się bawić, to się bawić

Od zeszłego weekendu minął zaledwie tydzień, ale w mojej głowie Ultrakotlina odbyła się jakiś miesiąc temu. Życie po raz kolejny nabrało rozpędu, w ciągu tygodnia trudno mi znaleźć czas na myślenie, o pisaniu nie wspominając. Ale optymizm który znalazłem przed wyjazdem na Kotlinę pozostał.

Nie planowałem w tym roku udziału w Przejściu. Dalej uważam, że to co zrobiliśmy dwa lata temu z Gosią było czymś niezwykłym i raczej trudno będzie to powtórzyć. Ponad 40 godzin na trasie to dla mojej głowy jednak trochę z dużo. Dlatego gdy w tym roku Gosia Puchała Pietruszka powiedziała, że startuje z mężem w Przejściu, nawet przez myśl nie przeszło mi „a może by tak…”. Zupełnie niezależnie jednak od tego, poszukiwałem górskich ultra, które mógłbym zaliczyć jeszcze w tym roku. Coraz więcej startów wymaga kwalifikacji, zaś moja psychika coraz bardziej potrzebowała dotarcia do mety i potwierdzenia „tak, potrafisz”. Tak trafiłem na Ultrakotlinę, która tym razem nie odbywała się razem z Przejściem. Dystans 80 km idealnie spełniał moje wymagania i… i sprawił że ponownie wróciłem na szlaki dookoła Jeleniej Góry.

Zaczęło się klasycznie – od tego, że o czymś zapomniałem. W środku nocy, na pół godziny przed startem, okazało się, że tym razem zapomniałem zapłacić. Grubo. Spoko, można zapłacić na miejscu, ale kto bierze na start ponad dwie stówy? Koniec końców stanęło na terminie płatności „później” i mogłem ustawić się na starcie. Kolejna rzecz, która mówiła, że tym razem nie mam wyjścia, muszę dotrzeć do mety.

kotlina1W poszukiwaniu zaginionego przelewu  

Bo takie było nastawienie – dotrzeć do mety. Nie chojrakować, nie kombinować, nie budować sobie oczekiwań. Dla przyzwoitości ustaliłem, że powinienem zmieścić się w 15 godzinach (limit wynosił 18), ale wiedziałem, że jak będzie trzeba, to spędzę na trasie 17 godzin i 59 minut. Sygnał do startu i niewielka grupa ruszyła między śpiące domy.

Problemy zaczęły się szybko. Najpierw okazało się, że czołówka którą wziąłem od Gosi świeci tylko symbolicznie. Korzystałem ze światła osób dookoła, więc nie było tak źle, ale gdy przy ściąganiu bluzy upuściłem czołówkę na ziemię, niemal nie widziałem jej światła. Zmiana baterii pomogła, ale wiedziałem, że nie pociągnę na jednym zestawie całej nocy. No nic, najwyżej będę zmuszony zrobić sobie przerwę i czekać na świt. Drugi problem był poważniejszy. Już po kilku kilometrach truchtania zaczęło protestować kolano. Początkowo był tylko opór przy truchcie, kawałek marszu wystarczał żeby wszystko wróciło do normy. Później było już tylko gorzej. Odcinki truchtu robiły się coraz krótsze, aż wreszcie każde truchtanie oznaczało ból. I znowu prosta konkluzja „No nic, najwyżej całość przemaszeruję, w limicie ogarnę nawet bez biegania. Na szczęście po ciemku, w lesie pełnym powalonych drzew, szukając szlaku i tak za bardzo nie szło biegać. Kręciliśmy się w grupie kilku osób, z których ostatecznie zostałem z Adrianem. Zapachniało wspomnieniami z czasów rajdowania na orientację…

kotlina3

Ja się bawiłem na zawodach, a Gosia z Martyną uwieczniały najpiękniejszy weekend tej jesieni.

Tak dużo zależy od nastawienia. W Tatrach nogi dawały sobie radę, ale głowa nie wytrzymała napięcia. Tutaj odwrotnie, poziom sportowy był żenujący, ale głowa łykała każdą przeszkodę w locie. Nie, nie było łatwo. Było cholernie trudno. Ból przez kilkanaście godzin to nie jest coś, co można nazwać bułką z masłem. Ale wiedziałem że nie mogę odpuścić. Dlaczego? Bo nie, bez wgłębiania się w sensowność takiego podejścia. Więc skoro i tak muszę tu być, to mogę się dobrze bawić. I bawiłem się. Podziwiałem widoki, żartowałem, opowiadałem Adrianowi o tym, co spotkało mnie przez te lata w sporcie. Powtarzaliśmy sobie, że przyciśniemy za Wysokim Kamieniem, ale tak naprawdę to obaj mieliśmy w nosie w jakim czasie dotrzemy do mety. Co jakiś czas przechodziliśmy w trucht, ale to bardziej żeby pokazać sobie, że potrafimy, niż żeby faktycznie podkręcać tempo. Zdobyliśmy Szybowcową, Perłę, a wreszcie Zakręt Śmierci i Wysoki Kamień. Dopiero tam, na jakieś 10 kilometrów przed metą przyszedł prawdziwy kryzys. Gdy głupi ból kolana rozmywa się w bólu całego ciała. Gdy jedyne czego chcesz to skończyć to wreszcie. Ale zgodnie z przewidywaniami, czuliśmy już wtedy metę. Naciskałem sam siebie, żebyśmy skończyli poniżej 14 godzin, a Adrian dotrzymywał mi kroku. No i udało się, zwłaszcza że tym razem rozjazd w dystansie był na naszą korzyć. O 14:30 zobaczyliśmy Jakuszyce, a równocześnie za nami zobaczyliśmy truchtającą parę biegaczy. Obolały umysł wpierał mi, że to nie zawodnicy, ale gdy Adrian zobaczył numer startowy, włączył się instynkt. Ruszyliśmy, Ale Paweł, z którym poznaliśmy się w nocy, też poczuł krew. Ta magia finiszu wciąż mnie zadziwia. Nie daliśmy się, mimo że meta okazała się spory kawałek dalej niż myśleliśmy. Udało się, cel zrealizowany. Górskie ultra w końcu zaliczone.

kotlina2

Pogięła mnie trochę ta trasa. Ale jeszcze bardziej pogięło mnie, że to lubię.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *