W cugu -jedziemy na Karkonoszman IV

Gosia odradzała mi ten wpis. Podobno jak piszę o zawodach zanim się one odbędą, to coś idzie nie tak. Na szczęście nigdy nie byłem przesądny, a nadarza się okazja do wspominek. Bo już za tydzień odbędzie się czwarta edycja (nie licząc „zerowej”) Triathlonu Karkonoskiego, czyli inaczej Karkonoszmana.

Karkonoszman. Połówka Iromana (mniej więcej) w wydaniu górskim. Tylko i aż połówka. +1800 m przewyższenia na rowerze, a później jeszcze +1300 m na biegu. Bo pływanie na starcie „tylko po płaskim”. Za pierwszym razem te liczby, a także profile trasy mocno dawały do myślenia. A ten pierwszy raz był w 2014 r…

Pierwsze Starcie

Karkonoszman 2014 1Taki trochę nie z tej bajki… fot. Garnek Mocy

 Triathlonowy leszcz. Inaczej nie można było tego nazwać. Rok wcześniej zadebiutowałem w TRI w Poznaniu. Okej, to też było 1/2 IM, a góry nie były mi obce (zwłaszcza te góry), ale to nie zmienia faktu – żółtodziób zaplątał się wśród weteranów. Co oczywiste, jarałem się tym, jak dziecko. Obowiązkowy support był dla mnie jakimś kosmosem, to były czasy, kiedy „sam sobie sterem”… ostatecznie pojechał ze mną mój kuzyn Tomek, który z triathlonem miał jeszcze mniej wspólnego niż ja. Potrafił jednak prowadzić auto, oraz dostać się na czas pod Dom Śląski. Utrzymać mojego tempa w drodze na finiszu już nie zdołał, ale przy szturmie który wtedy przepuściłem na szczyt w sumie było to bez znaczenia – i tak niewiele rejestrowałem. Ogólnie przez całe zawody było sporo mojej „nieświadomości”. A to, że trasa pływacka się wydłużyła i ledwie złapałem się w limicie, a to że na rowerze najlepsze zostawiono na koniec (pozdrowienia dla podjazdu na Karpacz), czy wreszcie to, że droga na przełęcz Karkonoską naprawdę nie nadaje się do wbiegania, a na Śnieżce temperatura w czerwcu może być w okolicach zera … pamiętam jeszcze, że na wyciąg w drodze na dół wsiedliśmy poza kolejką („przepraszam, przejście dla zawodnika!), a na samym wyciągu niemal zszedłem z wychłodzenia i zmęczenia. Szybkie pakowanie, za kółko i heja na imprezę urodzinową do rodziców – w tamtym czasie wszystko było w pośpiechu i na wariata… niemniej żółtodziób dopiął swego.

karkonoszman 2014 - 2Góra zniszczenia, bo inaczej tego nazwać nie można… fot. Garnek Mocy

Wariackich papierów powtórka – rok 2015

2015 1fot. Marcin Oliva Soto

Czas płynął, a ja rosłem. W 2014 r. zaliczyłem kilka startów w TRI, nie bałem się określać siebie jako triathlonistę. Gdy przyszło do zgłoszeń na drugą edycję Karka, wiedziałem, że nie może mnie tam zabraknąć. Tomek dogadany, losowanie pozytywne – wchodzimy w to. Ale później przyszły zawirowania. To był trudny okres. Gdy przyszło co do czego, rzuciłem wszystko w cholerę, na dwa dni przed startem powiedziałem „nie jadę”. Odwołałem Tomka. Psychicznie i fizycznie byłem w rozsypce. Ale nie było mi dane zostać w domu. Trochę wbrew sobie zostałem spakowany i wsadzony w kabriolet Gosi (tak, z rowerem i resztą triathlonowych zabawek). Pakiet odebrał mi Krasus, bo w całym tym wariactwie nie mieliśmy szans dotrzeć na odprawę i przyjechaliśmy prosto na start. Było zimno, a ja przez większość czasu zastanawiałem się, jak do cholery do tego doszło, że jednak jestem w Zamku. Myśli skończyły się wraz z wejściem do lodowatej wody. Wróciły dopiero na podbiegu pod górę zniszczenia, gdy na podbiegu w słuchawkach pojawił się Seal Crazy. Tak, to było szaleństwo i choć byłem nieporównywalnie lepiej przygotowany, nie mogłem uwierzyć, że dotarłem na szczyt. W głowie została mi scena, gdy dobiegłem do Domu Śląskiego i tylko rzuciłem Gosi, że mam zamiar dogonić kobietę biegnącą przede mną i pognałem przed siebie. Crazy…

karkonoszman
fot. Marcin Oliva Soto

Gosia zebrała moje zwłoki z mety. Okazała się dużo przytomniejsza ode mnie, zabierając mi cały zestaw ciuchów na szczyt (rękawiczki!) i zmuszając, żebym złapał oddech w schronisku zanim zjedziemy na dół. A później znowu wyciąg i znowu jazda na złamanie karku… po to, by wrócić za rok.

2015 2Zwłoki poprawiły czas o 35 minut i zostały bezpiecznie sprowadzone na dół. Fot. Gosia

Szaleństwo z premedytacją – rok 2016

Karkonoszman? Pewnie że jedziemy, biorą mnie poza losowaniem i jeszcze zniżkę dadzą. Ale kurcze, tyle fajnych imprez jest w czerwcu… jak my to upchniemy?

2016 1„Prać tylko w zimnej wodzie…” fot. Gosia 

2016 był innym poziomem szaleństwa. Nie było mowy, żeby nie jechać, nie było też opcji, żeby nie dotrzeć na szczyt. Szaleństwo polegało na upchnięciu w krótkim czasie dużej ilości dużych startów. Karkonoszman miał być w zasadzie rozgrzewką przed daniem głównym, które konsumowałem tydzień później w Tatrach. O deserze na Mazurach nawet nie wspominam. A na rozgrzewkę przed rozgrzewką, dwa dni przed Karkiem zrobiłem sprint w Powidzu. Po raz pierwszy w życiu tak bardzo świadomie zdecydowałem się na coś tak bardzo nierozważnego. Mimo to cholernie dobrze wspominam tamten okres.

13490724_617588481731127_1447684622256619430_o2016 2

Jak w zimnej, to w zimnej… fot. Marcin Oliva Soto

Na start namówiłem Krzyśka Kicaka z Grupy MAX. Tym razem to on jarał się jak dziecko, a ja czułem się jak weteran. Niemniej to dalej była ta sama, niełatwa trasa. Od startu roweru mocne naciskanie na pedały i ostatecznie baterie padły na podjeździe na Karpacz. Ale głowa była czysta, wiedziałem, że dotrę na szczyt. I Szczyt w końcu wyłonił się z chmur. Góra zniszczenia zamajaczyła na horyzoncie po raz trzeci, ale po raz pierwszy tak monumentalna i straszna. Może to widoki, a może zmęczenie trasą, ale po raz pierwszy nie miałem siły na ostry finisz. Drogę z Domu Śląskiego pokonałem spacerem, dając się wyprzedzić bodaj trzem zawodnikom. Za to Gosia szła obok, a na metę wszedłem śpiewająco – dosłownie. Był też grad, bo przecież Śnieżka musiała zapracować na swoją renomę. Chwilę po nas zwinęła się obsługa mety, a trasę skrócono do Domu Śląskiego. A ja urwałem kolejne kilkanaście minut z wyniku, choć byłem przekonany, że poszło mi marnie…

a5

a4

fot. Marcin Oliva Soto

Po raz pierwszy zostaliśmy na zakończeniu. Mimo pośpiechu w tamtym okresie, znalazł się czas na cieszenie się małym zwycięstwem. Zwycięstwem, które tydzień później pomogło mi wykrzesać z siebie wszystko w Tatrach i stanąć na mecie pod Morskim okiem. O tym jak to wszystko wtedy wyglądało można poczytać tutaj: runda 1 i 2 – dwa zero dla mnie

Czasy współczesne

W najbliższy weekend zmierzę się z Karkiem po raz czwarty. Standardowo, będzie to wariactwo, ale ponownie inne. Na poprawę wyniku szanse są niewielkie, za to w tym roku mój support rozrósł się do liczby Dwa i to przez duże „D”. Jak nigdy, jestem spokojny. Wiem, że dam sobie radę, nawet jeśli przyjdzie kryzys. Albo dwa. Nawet jeśli Pogoda sprawi, że support nie będzie w stanie dotrzeć do mnie na finisz. Bo tak czy inaczej, będą na mnie czekać, a ja do nich dotrę, jak będzie trzeba, to i biegiem w dół do Karpacza. Z takim wsparciem, Góra Przeznaczenia nie jest mi straszna.

2017Wiem, że nie jestem tu za piękny – ale nie o mnie na tym zdjęciu idzie. Fot Triathlon IT

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *