Bajka o tym co działo się w marcu

I zrobiła się połowa kwietnia. Osiągam nowe poziomy nie tylko sportowo, ale również jeśli idzie o bycie w niedoczasie. I chociaż w kwietniu już trochę się działo, to na blogu jestem cały czas w marcu. No nic, trzeba ciąć i pisać skrótowo. Tak więc zbierając ten cały bajzel do kupy…

ZUK

„zlekceważyłeś ten start”. Taki komentarz miała Gosia odnośnie tego, co stało się w Karkonoszach. I w sumie to miała rację. No dobra, nie aż tak prosto, ale konkluzja w sumie taka sama.

20160312_071603Przed startem, fot. Gosia

Nie tak, żebym zaraz pojechał na zawody z marszu. Sporo myślałem odnośnie sprzętu. Po rozterkach kupić-wypożyczyć, ostatecznie wypożyczyłem rakiety śnieżne w Skalniku. Wszystko wskazywało na to, że Karkonosze będą w tym roku zasypane. Wiedziałem, że nie będę mógł robić całej trasy w rakietach, więc trzeba było jakoś ogarnąć ich targanie na plecach. Ostatecznie stanęło na tym, że pożyczyłem od Gosi plecak-kamizelkę Grivel. Przetestowałem ją zimą, niemniej dalej traktowałem jako nowość w ekwipunku. Z nowości doszły również kompresy Compressport – nowa para z logo PRO R2 oraz niewypróbowane żele z Decathlona. Sporo tych nowości, ale… to tylko 55 km, prawda?

20160312_114110

Na trasie, gdzieś przed Domem Śląskim, fot. Gosia

Podejście pod Szrenicę poszło spoko – tramwaj jak w zeszłym roku, więc bez nerwów wchodzę w tempie dyktowanym przez nogi przede mną. O rakietach nie mam co myśleć, rynna w śniegu że ledwo można się zmieścić w samych butach. Zakładam je na Hali Szrenickiej i… i pod szczyt idzie się rewelacyjnie. Podbicie pięty to genialna sprawa, nawet jeśli nie bardzo mam jak biegać, to szybki marsz nie zajeżdża łydek.
Dalej było już niestety gorzej. Tylko gorzej. Mocowanie rakiet raczej nie było przeznaczone do butów biegowych – po jakimś czasie zaczęło się wszystko luzować, jeden but regularnie zaczął wyskakiwać z podstawy. Na domiar złego na zejściach były nieporozumieniem, zaś przede wszystkim – w wydeptanej rynnie idzie się łatwiej bez rakiet niż z nimi. Zaś deptanie śniegu obok rynny trochę mijało się z celem. Pozostało wrzucić rakiety na plecak i nieść dodatkowy balast, który na dokładkę nieźle obijał plecy i wypadał średnio co 3 kilometry.
gdzieś w okolicach szczytu Szrenicy zamarzła mi rurka w bukłaku. Nie umiem powiedzieć, dlaczego nie próbowałem jej rozmrozić. Chyba nie chciałem kombinować z przekładaniem nerki pod ciuchy. Ta zresztą też zaczęła się uparcie przesuwać na bok i ni cholery nie chciała współpracować. Zapomniałem – nerka też była nowością, pożyczona, bo moja skutecznie schowała się przed pakowaniem. Łatwo domyślić się, czym skończyło się takie podejście – po 20 kilometrach byłem już na niezłym odwodnieniu. Jak skomentował mój ojciec po zawodach – było jeść śnieg…
Warunki nie wydawały się szczególnie ciężkie. skupiałem się na audiobooku w słuchawkach i parłem przed siebie, raczej wolno, ale jednak bez przestojów (pomijając gubienie rakiet). Jak zobaczyłem zdjęcia, to zdziwiłem się, że wyglądało to aż tak zimowo jak na zdjęciu powyżej.
Gdzieś za przełęczą Karkonoską głowa powiedziała mi jednak, że to wszystko idzie naprawdę nie tak. Tempo w okolicach limitu, odwodnienie, obite plecy i zwyczajna niechęć do takiej zabawy. Wezwana telefonicznie Gosia przejęła mnie kawałek przed Śląskim, gdzie ostatecznie dotarliśmy po około pięciu godzinach, czyli na styk z limitem. Spasowałem. Podpisałem papiery GOPRowcom, i usiedliśmy na herbatę. Potem ktoś mi powiedział, że limit jest wydłużony, ale dla mnie tak czy owak gra się skończyła. Na pociechę zostało mi to zdjęcie:

DSC_4138małe

fot. SportoweIzery

Mokry, kuląc się z zimna odliczałem już tylko słupy kolejki która zwiozła nas do Karpacza. Jakbym pomyślał o tej jeździe wcześniej, to chyba jednak ruszyłbym dalej na trasę…

Półmaraton Ślężański

Zapisałem się na niego trochę wbrew sobie, gdy Gosia wypatrzyła, że „są jeszcze miejsca”. Tydzień po ZUKu, w dodatku połówka… ze startu o priorytecie B, a nawet C, awansował nagle na „musi się udać”. Chciałem się odkuć za to, co stało się w Karkonoszach. Przez tydzień zaklinałem wszystko, co tylko się dało. Musiało się udać. I udało się. Gdzieś ostatnio czytałem o różnicy między „udało się”, a „zrobiłem” i Ślęża była właśnie w kategorii „udało się”.

Ślężafot. Pro Run

 Na starcie nastawiałem się na łamanie 1:30. po cichu marzyłem o czymś w pomiędzy 1:28 a 1:29, ale wszystko poniżej półtora godziny brałem za sukces. W końcu to bieg górski. Gosia coś tam mówiła, że na niej podbieg nie zrobił większego wrażenia, ale jak patrzyłem na profil trasy to nie zapowiadał nic dobrego. W dodatku wcale nie miałem pewności, czy jestem już w formie porównywalnej z tą z jesieni 2015.
Pogoda przyszła wspaniała. Słońce, brak wiatru i temperatura wpasowana idealnie pomiędzy zimno a ciepło. W przypływie dobrego nastroju kupiłem nowe buty, ale na nogach zostały startówki – liczyłem, że kostka wzmocniona taśmami wytrzyma zbiegi w takim tempie. Pożegnanie z Gosią i Sławkiem z którymi przyjechałem do Sobótki i ustawiam się w strefie <1:30.
Podbieg naprawdę okazał się prostszy niż to wynikało z profilu trasy. Ruszyłem z nastawieniem, że na pierwszych 9 kilometrach będzie jedna wielka walka o utrzymanie sensownego tempa. Ostatecznie tylko ostatni z tych kilometrów okazał się prawdziwym podbiegiem. Na Przełęczy Tąpadła zameldowałem się z średnim tempem 4:15 i co ważne nie czułem się zajechany. Rozpoczął się długi zbieg, który miał trwać aż do tabliczki „16km”. Co ciekawe, zbieg był dokładnie taki jak wynikało z profilu – stromy i z dwoma minimalnymi wypłaszczeniami. Nie wiem skąd tak różny odbiór tych samych przewyższeń, ale musiałem się hamować, żeby nie gnać ile fabryka dała. Mimo to zegarek regularnie pokazywał średnie tempo poniżej 3:20 min/km. Przerażające, biorąc pod uwagę, że to był przecież półmaraton.
Dotarłem do końca przerażającego gnania w dół. Teraz miała zacząć się prawdziwa zabawa – przeplatane podbiegi i zbiegi aż do mety. Odpaliłem TEN kawałek. Mówcie co chcecie, ale jak się człowiek porządnie nakręci, to sam sobie może wmówić wszystko. Ja powiedziałem sobie, że utrzymam to cholerne tempo do mety, choćbym miał się przewrócić metr dalej.

image196

ostatnie metry przed metą, fot FotoVideo Sobótka

Utrzymałem. Śpiewając, śmiejąc się i próbując nie myśleć o bólu który powoli ogarniał całe ciało. Pan w czerwonej koszulce którego widać powyżej wyprzedził mnie na finiszu. To było to, co kocham w ściganiu – po zarzynającym biegu spiąć się do walki na finiszu. Sprintem łyknęliśmy jeszcze jednego zawodnika przed nami. Ostatecznie metę przekroczyłem pół kroku później, ale i tak był to jeden z piękniejszych finiszów jakie zaliczyłem w swoim dorobku. No i netto jednak wygrałem 😉 .
Czas na mecie – 1:26:14 to wynik na który tego dnia nie zasłużyłem. Był poza moimi możliwościami. On się po prostu udał, bo tego dnia poszło wszystko. Niemniej wiem już, że forma z jesieni nie tylko jest osiągnięta, ale wspiąłem się już wyżej. Na oficjalnych międzyczasach wyczytałem, że pomiędzy 10-tym a 20-tym kilometrem złamałem 40 minut – to oznacza że jeden z zeszłorocznych celów wszedł sam, w trakcie półmaratonu. ZUKa mogłem z czystym sumieniem uznać za odkutego.

Prusice Biegają

W poniedziałek po Sobótce poszedłem na interwały. Weszły mocno, mimo że jedna łydka ewidentnie nie współpracowała. Z natłoku roboty dałem sobie luz do czwartku, kiedy wyszedłem potruchtać. Ledwo dociągnąłem do końca jedną pętlę – mięśnie miałem skatowane, w zasadzie obie łydki nadawały się do remontu. Nie wróżyło to dobrze na niedzielne, świąteczne bieganie w Prusicach.

DSC_0256chwilę po starcie, fot Andrzej Tom

Liczyliśmy z Gosią, że z okazji świąt będzie trochę mniejsza konkurencja – nic z tego, padł rekord frekwencji. Chyba wyrzuty sumienia z powodu obżarstwa. Było słonecznie ale nie za gorąco, za to wiał wiatr. Zrobiłem rozgrzewkę zaliczając część trasy. Łydki protestowały, wiatr dawał się we znaki tam, gdzie tylko wiał w twarz. Zapowiadał się trudny bieg.
Miesiąc wcześniej obiecałem sobie, że na tej edycji zaatakuję 19 minut. Wydawało mi się to niewykonalne w tej sytuacji, ale halo – przecież tydzień wcześniej też dokonałem niewykonalnego. Sygnał do startu i lecimy. Jak zwykle, za miejscowymi hartami ruszyło kilku zapaleńców. Tych pierwszych dalej nie byłem w stanie dogonić, za to drugich łyknąłem wszystkich przed tabliczką 2 km. Zegarek pokazywał 3:48 min/km i sapiąc walczyłem żeby tak pozostało. Co ciekawe – zazwyczaj między mną a prowadzącym peletonem jest przepaść. Tego dnia jeden z biegaczy pozostawał cały czas w zasięgu. Na razie tylko wzrokowym, ale myślę, że walka z nim jest bliska. Peletonie – nadchodzę.

DSC_0284

Jak patrzę na to lądowanie, to bolą mnie stawy. Ale na końcówce wszystko jest dozwolone…
fot Andrzej Tom

Ostatni kilometr wypadał pod wiatr. W połączeniu z odcinkiem przez pole powstało naprawdę ciężkie combo. Jedyne co byłem w stanie zrobić, to utrzymać tempo. Finisz to zaledwie ostatnie 50 metrów. Ostatecznie garmin zanotował 5 km w równe 19 minut, a organizator dorzucił do tego jeszcze 8 sekund. Uznaję, że jak na te okoliczności, plan został wykonany. przy następnej okazji spróbuję już prawdziwie połamać te 19.

Reszta marca upłynęła mi w zasadzie na dochodzeniu do siebie i pracy. Coś tam trenowałem, ale wiosna przyniosła naprawdę zatrzęsienie roboty, a praca fizyczna po dziesięć godzin dziennie potrafi skutecznie wybić z głowy myśli o treningach. Mimo to postaram się znaleźć trochę sił na pisanie – bo trochę materiału leży i czeka na swoją kolejkę 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *