Zamieć – odsłona III

„O, jak ładnie”

„O ja pier*** jak tu pięknie”

„O kur**, tu jest zaje** ”

Pierwsza runda biegu na Skrzyczne upłynął mi w dużej mierze na przekleństwach. Na szczęście nie były one spowodowane (przynajmniej w tych momentach) tańczeniem na lodzie, czy ostrymi podejściami.  Temperatura na lekkim plusie, lekki wiatr, lekkie słońce. Nawet śnieg zmieszany z błotem byłem gotów nazwać lekkim w tych warunkach. No bo jak można nie odrywać się od ziemi w takich okolicznościach?

Widoki na trasie, zdjęcie autorstwa Gosi


Ostatecznie z Gosią ustaliliśmy, że pobiegnę jako pierwszy. Warunki były dobre, oboje powinniśmy zaliczyć po pętli przy świetle dziennym, a będziemy do przodu o te kilka minut które urwę na okrążeniu. Podbiegi przebrnąłem mocno, ale jednak z rezerwą – aż za dobrze wiedziałem, jak będą wyglądały następne pętle. Za to na zbiegach nie potrafiłem sobie odpuścić, były dokładnie takie, jak kocham na Zamieci – śnieg amortyzujący susy po stromej i krętej ścieżce, trochę kamieni, jakiś korzeń i znowu lądowanie w śniegu. I tak w kółko, aż człowiek przypomni sobie że trzeba jeszcze oddychać. Później okazało się, że tylko czołówka pierwszej pętli miała okazję do tej zabawy – śnieg został zdeptany i zmienił się w mokrą rynnę spływającą razem z zawodnikami… ale to później, bo w tym momencie mogłem sobie latać. I tylko przed samą metą, gdy śnieg przeszedł w błoto i kamienie, postawiłem nogę nie tak jak powinienem…

Nie, nie skręciłem kostki. Ani na tej pętli, ani na następnych. Zasadniczo to nie wiem, jakim cudem, bo w sumie to aż się o to prosiłem. W każdym razie nie przyszło mi opłacić tej radości kolejnym okresem kuśtykania. A mój szacunek do tape’ów po raz kolejny wzrósł.

zamieć2Pierwsza pętla, autorstwa Biegam Gdzie Chcę

… zabolało, ale nic poza tym. Jeszcze betonowe płyty, mostek, kawałek deptaka i meta. Trochę ponad 90 minut. Szybka relacja dla Gosi, reszta informacji przez sms i można iść się zregenerować. Tym razem od początku się pilnowałem – zdjąć mokre ciuchy, picie, jedzenie, a później spać. Potem wstać i znowu picie i jedzenie. Telefon od Gosi w umówionym punkcie, ubrać się i wyjść na zmianę. Niemal jak w zegarku, chwila czekania i Gosia pojawia się na zmianie. Podobno śnieg do zbiegów już mało przyjazny…

Nie było tak źle. Ok, wiatr przestał być lekki. Śnieg też. A słońce, co w sumie normalne, w końcu schowało się i trzeba było włączyć czołówkę. ze zbiegami nie było tak źle, tylko baterie miałem kiepskie w czołówce i leciałem trochę na ślepo – ot, dodatkowy dreszczyk emocji. Znowu źle postawiłem nogę, ponownie na tym samym odcinku trasy. Wytrzymała i tym razem, ale obiecałem sobie bardziej uważać na tym fragmencie (Dostał tytuł „błotna rzeka pełna kamieni”). W końcu do trzech razy sztuka… Meta pętli czas dalej poniżej dwóch godzin, można wracać na pryczę. Ale najpierw ciuchy picie… naprawdę się pilnowałem na tej edycji.

Zgodnie z planem miałem dać Gosi dłuższą przerwę w nocy i zrobić dwie pętle z rzędu. Źle wspominam takie wybryki z poprzednich lat. Wtedy kończyło się to dla mnie odwodnieniem i przymarzaniem na trasie (a ostatecznie odpuszczeniem dalszego ścigania). Tym razem jednak warunki były inne, a i nastawienie miałem lepsze. „Te dwie, później po przerwie jeszcze jedna i koniec”. Zwolniłem, postanowiłem podejścia robić naprawdę spokojnie. Wiatr znowu się wzmógł, a na szczycie coś zaczęło mi kapać na głowę. No i przyszła chmura i pierwszy zbieg był w zasadzie po omacku. Ale jednak najciekawsze czekało niżej. Tym razem nawet ja stwierdziłem, że jest ślisko na zbiegach. Odcinki które tak dały w kość w poprzednich latach wróciły w pełnej krasie „wycinka” i „strumień” nie dawały już prawie żadnej przyczepności. „Las” za to zaczął grozić rozsmarowaniem na tym czy innym drzewie. Za to udało mi się stawiać nogi jak trzeba w błotnej rzece. Znowu płyty, deptak… monotonne, a to dopiero trzecie okrążenie… meta w okolicach 130 minut, rewelacja biorąc pod uwagę założenia, zegar pokazuje, że właśnie minęło 11 godzin biegania, a za nami 5 pętli.

Chwila przerwy w bazie, czasu na zrobienie ośmiu pętli jest dość, lepiej zadbać o siebie. Po chwili ruszam dalej, chociaż zmęczenie już dawało się we znaki. „Zrób tą pętlę i zostanie ci już tylko jedna”. Jasne, łatwo powiedzieć. No, ale powtarzałem sobie. W połowie drogi do góry organizm jednak zaprotestował. Nie, nie nogi. Nie ręce, nie żołądek i nie stopy. Do cholery wysiadły mi żebra. Tudzież mięśnie międzyżebrowe. W każdym razie machanie kijami po harcach tych wszystkich godzinach okazało się ponad moje siły. W głowie wróciły stare pytania w stylu „i po co mi to wszystko?”. I wtedy w słuchawkach odezwała się ona:

19 Wonderful Life

Nie pytajcie, skąd ten kawałek wziął się na moim MP3, ani dlaczego z takim tytułem. Sam do końca nie wiem. Ale abstrakcja sytuacji pomogła. Dotarłem do siatki wzdłuż stoku narciarskiego, to najtrudniejsze podejście na trasie. A później już jakoś poszło. Wdrapałem się na ten cholerny szczyt po raz czwarty. Pozostało jeszcze się z niego stoczyć. W międzyczasie dowiedziałem się jeszcze czym jest „wiatr w porywach do 140 km/h”. Nie taki znowu straszny, ale trzeba być zdrowo popieprzonym (w tym momencie trzeba mówić otwarcie – brak cenzury) żeby wychodzić w takich warunkach w góry.
Zejście nie było przyjemne. Z początkowej lekkości nie zostało kompletnie nic. zaczął padać deszcz. Ale zjechałem/zszedłem/zbiegłem do mety. Do upragnionej pryczy. Zajęło mi to około 160 minut. Wyrzuciłem Gosię na trasę z myślą, że następna pętla będzie moją ostatnią. a teraz znowu ciuchy, picie… ble.

Nie dzwoniła. Za to około piątej rano Gosia weszła do szatni. jej telefon odmówił posłuszeństwa, na trasie zawierucha, a ona ma dość. Widziałem, że nie namówię jej na jeszcze jedną pętlę. Postanowiłem, że idziemy spać, a rano wstanę i zrobię jeszcze jedną pętlę za dnia. W końcu po co się ścierać o najgorszej porze doby? Błogosławione niech będzie moje lenistwo… gdy my smacznie spaliśmy, nad okolicą przeszła burza i śnieżyca. Jakoś nie chciałbym być w tym czasie na pętli.
Obudziłem się przed budzikiem, chwilę po siódmej rano. O dziwo nie musiałem się jakoś szczególnie zmuszać – spokojnie zjadłem, ubrałem się, kije w ręce i pora ruszać. Na zewnątrz (w szatni nie było okien) dziwnie jasno i chłodniej niż w nocy. Do limitu ponad cztery godziny, więc nie ma się gdzie śpieszyć. Zauważam, że w okolicy naprawdę dosypało śniegu, a gdy wyszedłem wyżej znowu powitały mnie górskie krajobrazy. Było jeszcze piękniej niż na starcie, ale tym razem nie kląłem. Po prostu w pewnym momencie stanąłem i zacząłem podziwiać. A później znowu. I jeszcze raz. Po tym ostatnim trzeba było już patrzeć pod nogi, bo rozpoczęła się droga w dół. pokryty świeżym śniegiem szlak na nowo nabrał przyczepności, a za dnia było widać coś więcej niż kamień tuż przed butem. Gdyby nie skatowane mięśnie z chęcią znowu bym polatał. Ale i tak było fajnie. Mijałem trochę osób trzęsących się nad każdym krokiem na zejściu, a kawałek przede mną zaczął mi migać biegać. Moim świńskim truchtem nie miałem szans go dogonić, ale przynajmniej miałem motywację do trzymania się w biegu. Dotarłem do błotnej rzeki, którą zdążyłem już nawet polubić. A ta cholera pożegnała się ze mną wywrotką – ostatni kawałek lodu na trasie i musiałem go zaliczyć w taki sposób. Na szczęście nic poważnego. Dalej w dół, betonowe płyty, biegacz w zasięgu wzroku, ale nie do złapania. Mimo to przyciskam. Mostek, widzę jak kręci film kamerą, jak tak dalej pójdzie, to jednak go dojdę… O, to Seba, stary znajomy! W tym momencie zrównuje się ze mną ktoś w czerwonej kurtce. Zmęczenie? Jakie zmęczenie? Mijamy Sebastiana i dajemy do pieca. Na łuku przed metą jestem z tyłu, ale nie odpuszczam. W ferworze walki zahaczam rywala kijkami trekingowymi, a na metę wpadam pół kroku przed nim. Kibice pytają o co się ścigaliśmy, a my odpowiadamy, że dla sportu. Sportowcy naprawdę mają nie po kolei w głowie. I tylko głupio wyszło z tymi kijkami – dobrze, że nic poważnego się nie stało. Kolego w czerwonej kurtce, jeśli to czytasz – jeszcze raz przepraszam.

Myślę, że nasz duet może odtrąbić pierwszy sukces w tym roku 😉

 zamieć3Piąte miejsce w Kategorii MIX-ów, zdjęcie autorstwa Gosi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *