XXXV Maraton Warszawski – bo na naukę nigdy nie jest za późno

Sobota wieczór. Warszawa przywitała nas deszczem. I korkami. I jeszcze szarówką, bo latarnie nie odpaliły się pomimo ciemności. Bolała mnie głowa, miałem już dość prowadzenia, a akurat teraz trzeba się skupić na wszystkim dookoła. Docieramy w okolice stadionu, po lekkim kołowaniu udaje nam się zaparkować na prawie pustym parkingu pod PKP. Odbieramy z Asią pakiet startowy, przy okazji zwiedzając narodowy. W sumie nigdy nie byłem na krytym stadionie – nie przypuszczałem, że zrobi na mnie takie wrażenie. Ponownie wsiadamy do auta a ja przypominam sobie, jak łatwo zgubić się w Warszawie. Po kilku nawrotach docieramy do Mysiadła gdzie już kieruje nas Krasus. Kurde, dobry jest w tym „radioorienteringu”. W przytulnym mieszkaniu, przy przyjemnej rozmowie i dobrej kolacji udaje mi się odgonić na trochę zmęczenie, tak więc siedzimy dłużej niż planowałem. A rano trzeba wstać tak wcześnie…

Rano wstaliśmy wcześnie (bo trzeba). Zimno, słońce dopiero wschodzi, na ulicach pustki. Po drodze do stadionu znowu się gubimy, usilnie próbując wjechać w drogę której jeszcze nie ma. Pod Narodowym chaos nie taki znowu straszny, ostatecznie parkujemy w jednej z uliczek i unikamy opłaty za parking (nie do końca rozumiem, dlaczego nie było jej w ramach opłaty startowej…).

Jest zimno. I jestem zmęczony. I nie chce mi się. Myśli o biciu rekordów schowały się gdzieś bardzo głęboko i nie chcą wyjść. Myślę tylko o tym, żeby było po wszystkim. Na narodowy nas nie wpuszczają, znaczy wpuszczają mnie, ale bez Asi. No nic, to będzie tylko TOY TOY, a nie ciepła toaleta. w każdym razie nie popełnię błędu z Wrocławia i nie zabiorę zbędnego balastu na start. A do tego ostatniego jeszcze chwila została. Pisałem już, „że zimno”? Przypadkiem wpadam na Kargola, a chwilę później pojawia się Magda z Krasusem, którzy przyjechali na bieg na piątkę. Ustalamy, że jak się uda, to będą kibicować na 33 km. No i super. Dochodzi 9.00

z Panią KrasusowąZ Panią Krasusową

 

Ruszamy jakoś tak dziwnie. Nie byłem pewien, czy to tylko ścieśnianie się, czy już start. Wystrzału nie słyszałem. Widać zniknął w tłumie. W końcu mijam start, startuję garmina. kilometr, za nim następne… smętnie jakoś, bez sił, bez powera. Tempo w okolicach 5:15 i… spada. Pobolewają mnie nogi, w płucach coś tam rzęzi po ostatniej chorobie. „A, najwyżej nie dobiegnę. Ale na razie nie ma co odpuszczać!” No i jakoś lecę. Mijam człowieka który pcha swoją córeczkę na wózku i biegnie moim tempem. Podziwiam takich ludzi, że chcą, że walczą. Bo nie wierzę, żeby to nie była dla niego walka – zameldował się na mecie chwilę przede mną. Mijam go, zawieszam wzrok na dwóch ładnych Paniach które biegną ramię w ramię. Tak, to jest to, czego mi trzeba. Od razu jest łatwiej, tylko nie wiedzieć dlaczego zaczyna mnie boleć kolano. Na liczniku już pierwsza dziesiątka, tempo powoli rośnie a ja w końcu przestaję czuć zimno. Zdejmuję bluzę, żele przekładam do kieszonki w spodniach. No, teraz już jakoś to leci. Przy wbiegu do tunelu raban – krzyczą kibice, krzyczą biegacze, krzyczę i ja. Na chwilę tracę sygnał GPSa, ale wraca jak tylko ja wracam na powierzchnię, a tunel ucieka jakoś tak szybko. Tu w zasadzie urwał mi się film – biegnę i usiłuję sobie przypomnieć mapkę trasy. Zakręt, zakręt, znowu zakręt. jakiś park, jakieś bieganie przez wyboistą „roboczą drogę”. Trochę dziwne jak na uliczny bieg, ale może być. A, w parku po raz któryś widzę „Japończyków” i zastanawiam się, czy to znowu ci sami, czy jednak inni. W każdym razie krzyczę „viva Japan!”, cokolwiek by to nie miało znaczyć… Bah, półmetek, trochę niezapowiedzianie. Patrzę na zegarek, średnia 5:07 czyli niewiele gorsza niż we Wrocławiu. Wcinam drugi żel, a na punkcie chwytam kubek z wodą i po raz kolejny się oblewam. Równocześnie kobieta koło mnie wypija swój bez większego problemu.

Uczył was ktoś kiedyś jak się pije w czasie biegu? Albo czytaliście o tym w „poradniku dla debiutującego maratończyka”? Bo ja nic takiego nie znalazłem i zawsze wydawało mi się, że to normalne, że większość wody ląduje, w najlepszym razie, na asfalcie. A tymczasem kobieta, którą minąłem wykonała mały prosty gest – zgniotła kubeczek i piła „z dzióbka”. To tak proste, ze pluję sobie w brodę, że nigdy na to nie wpadłem. Cóż, widać jak wiele jeszcze nie wiem…

Po prawej ręce widać tych, którzy są przed nami – znaczy się nawrotka którą pamiętam z mapki. Docieram do niej po niedługim czasie, i teraz mam okazję obserwować tych, którzy są za mną. Cholera, baloniki, za balonikami, ze cztery grupy. Widzę też baloniki przed sobą, raz bliżej, raz dalej i dedukują, że to powinno być 3:40. Zbliżam się do nich co jakiś czas, ale w pewnym momencie podbieg skutecznie eliminuje mnie w tej pogoni. I chyba nie tylko mnie, bo mam wrażenie, że sporo osób zgubiło w tym miejscu zająca. Telefon do Asi, odmeldowuję się, a przy tabliczce 32 km łykam ostatni żel, czując jednak, że mam pocięte wargi. Okazuje się, że te żele mają ostre krawędzie i nie najlepszym pomysłem jest wkładać opakowanie do ust. Kurde, następnym razem trzeba je zabezpieczyć jakąś taśmą… Kończę żel i po prawej widzę dwójkę bardziej aktywnych kibiców. Już mam się do nich wydrzeć jak to mam w zwyczaju, ale w porę zorientowałem się że to Krasus z Magdą. Z tej okazji… wydarłem się do nich i przybiłem z Krasusem piątkę. No dobra, do mety już naprawdę niedaleko. Coraz więcej krzyczę do ludzi, tych biegnących obok i tych dopingujących wzdłuż trasy. W pewnej chwili obracam się za siebie i widzę szpaler ludzi nad którymi dyndają baloniki. Ekipa sprawnie mnie mija a ja odczytuję czas na tabliczce – 3:30! „O co kurnia mać chodzi?!” Ano, jak tłumaczy mi ktoś w tłumie, oni są „zieloni” i ruszyli ładnych parę minut po nas, „żółtych”. No dobra, ale nie chciałbym, żeby mnie zjadło 3:45.

Do mety już tylko piątak, równo ze mną jedzie jakaś kobieta na rowerze, która zagrzewa wszystkich dookoła do walki. Mija mnie trochę ludzi, ale zdecydowanie więcej mijam ja sam. Skurcze nie łapią, oddech jeszcze wyrabia… jeszcze trochę i zobaczymy w oddali Poniatowskiego – już jest. Ostatnie dwa kilometry, znowu „Japończycy” na widowni. I jeszcze jakiś biegnie przede mną. „Może go złapię?” – udaje się na serpentynie w dół do stadionu. Niby mogę cisnąć, rwać sekundy, ale… jakoś nie czuję potrzeby. Przyspieszam powoli, równomiernie. Wpadam na stadion, i zdziwiony dostrzegam metę tuż przede mną. A w zasadzie dwie mety. Zdezorientowany wbiegam w tą po lewej i wyłączam stoper. A potem zaczynam się śmiać. Widać na nim czas poniżej 3:42

śmiech na saliDla odmiany – śmiech zamiast grymasu bólu

To był mój piąty maraton. Był podobny do Wrocławia, ale jednak inny. W zasadzie nie walczyłem ze skurczami. Nie wydzierałem kolejnych kilometrów trasie. Pobiegłem tak, że za metą byłem w stanie człapać kawał drogi żeby dotrzeć do Asi. Zrozumiałem, że maraton nie musi być spaleniem się na amen. I jeszcze poczułem na własnej skórze, że warto być cierpliwym i gorszy moment zwyczajnie przetrwać. No i umiem już po ludzku napić się z kubka. Tak, lekcji było sporo, szkoda tylko że dopiero teraz nadeszły. Ale lepiej późno niż wcale.

Jeszcze tylko krótka ocena organizacji imprezy – dużo punków z muzyką na żywo, dużo wody i izo oraz…. mało jedzenia. Przynajmniej ja rzadko na nie trafiałem, w efekcie tylko raz chwyciłem kawałek banana. Mi to nie przeszkadzało, ale myślę, że dla łasuchów mógł to być problem. Za to pierwszy raz dostałem na mecie makaron w foliowanym opakowaniu i… jabłko! Ah, no i medale takie jakieś… nijakie. Ale to już może rozpuszczony jestem. Ale poważniejszych zarzutów na szczęście brak 🙂

medal

Ah, no i wykonanie planu:
pierwsza połowa zajęła mi 49,09% całego czasu, a ostatecznie obie połowy różniły się o 4 min 2 sec. –  wykonano!
Życiówka poprawiona o 3 min 8 sec – wykonano!

6 komentarzy Dodaj swoje
  1. Oj, Klay, Klay.. „Jeśli napoje są w kubkach, ściśnij kubek, by zrobił się dziubek – łatwiej będzie się napić.” – pisałem w swoim poradniku. Pisał to też Kargol, blogi kolegów to mógłbyś czytać!;)

    1. A uwierz, że czytam. Ale nie czytałem w 2010 r. przed moim pierwszym maratonem, bo zwyczajnie waszych blogów jeszcze na świecie nie było 😉

      A że ego za wysokie, to ostatnimi czasy poradników dla maratończyków nie czytam – „bo co ja tam jeszcze niby mogę znaleźć?”. Widać pora schować ego do kieszeni i wrócić do podstaw 🙂

  2. Hej,
    Chciałem podziękować Irkowi za to, że był moim motywatorem na tym maratonie.
    A dlaczego? Opowiem Ci kiedyś jak się spotkamy na pięćdziesiątce :), bo jak napiszę tutaj, to niektórzy mogą pomyśleć żem cham :P, a to nieprawda 🙂
    Pozdrawiam i powodzenia

    1. Kurcze, Bartek, toś mi ćwieka zabił. Nie pozostaje mi nic innego, jak się wybrać na jakiś start w PMNO. Będziesz na Masakrze?

      A żeś nie cham, to mogę potwierdzić tu i teraz 😉

      1. Na Masakrze na pewno nie. Będę na Babim Lecie i być może na Funexie.
        Ale napiszę Ci tu:)
        Otóż jako, że nie biegam po asfalcie często (czytaj prawie wcale) był to mój pierwszy maraton w życiu.
        Zdecydowałem się na niego 2 tygodnie przed, więc moim głównym przygotowaniem było czytanie porad (m.in. o kubeczku) i blogów – w tym Twojej relacji z maratonu. Pisałeś tam, że kilka razy przechodziłeś do marszu. Dziwiło mnie to wielce, jak człowiek który biega 50-tki, różne biegi ultra, trochę rajdów nie jest w stanie truchtać po 2-3 godzinach biegu. Przestało mnie to dziwić na 27km (tam gdzie za 20m szutrem był podbieg wąską uliczką). Ale co to ma wspólnego z Tobą?
        Otóż właśnie tam oraz potem gdzieś na 35km, kiedy miałem dość i chciałem przejść do marszu, w głowie pojawiało się jak mantra zdanie: „Biegnij, nie przechodź do marszu, nie bądź jak Kociołek! :P”
        I udało się, cały dystans przebiegłem. 😀
        A w kwestii kubeczków dam Ci jeszcze jedną radę sprawdzoną empirycznie. Gdzieś właśnie na 35km, kiedy mózg pracował już bardzo niemrawo, na jednym z bufetów zamiast zgiąć kubeczek podłużnie, zgięło mi się poprzecznie. Uwierz, nie jest dobrze 😛 Zalewasz się idealnie cały, niebieskim, poweradowym świństwem 😛

        Powodzenia w treningach i startach!

        1. Wiesz co? Dawno nie dostałem tak motywującej historii. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak samemu sobie powtarzać „nie bądź jak kociołek” 😉

          A funex dla mnie za daleko i jakoś nie do końca dobrze wspominany… no nic, może w przyszłym sezonie trafi się okazja do spotkania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *