… zwykła, ludzka radość – Dębno maraton cz. II

Wbiegam do miasta. Ufff, nareszcie, te podbiegi pod wiatr to nie była najprzyjemniejsza część. Wbrew oczekiwaniom nie skręcam znowu na dużą pętle, a trasa kieruje mnie do centrum. Aha, czyli mała pętla, później duża i mała na finisz. Nieznacznie zwalniam, obecna średnia wychodzi na 3:28, a ja powoli zaczynam czuć że przeholowałem. „Ale spokojnie Kociołek, jak na razie jakoś leci”. Pętla po mieście to jednak fajna rzecz – znowu tłumy ludzi, trasa kręta, nie można narzekać na monotonię. No i między budynkami znika wiatr. I tylko brzuch znowu wysyła jakiś dziwny sygnał – brrruuum i cisza. Przebiegam po raz kolejny obok miejsca gdzie spiker mówi do mikrofonu (tym razem bez wygłupów, wystarczy że na pierwszej pętli wymówił do mikrofonu moje nazwisko 😛 ). znowu jest w dół i tempo nieznacznie wzrasta. Jeszcze kawałek i wybiegam z miasta.

Zdjęcie Jarosław Sielski

Na zakręcie siedzą dzikusy. Chłopaki wyglądają na równie zmęczonych co biegacze dookoła – w sumie trudno się dziwić, bo jeśli przez cały czas robili takie ostre show, to ja już wolałbym biegać maraton :D.  No, to jeszcze duża pętla, mała na deser i jesteśmy w domu. W sumie pikuś, jak się nad tym zastanowić. Zaraz za zakrętem pojawia się jakiś delikatny skurcz, ale to w sumie normalne na tym dystansie, zresztą wystarczy na moment zmienić krok i jest ok. Dochodzę do wniosku, że może i nie wytrzymam do końca tym tempem, ale i bardzo mnie to nie zaboli. Mimo to biegnę dalej trzymając się w okolicach 5 min/km. W oddali widać punkt żywieniowy, zwalniam coby uspokoić żołądek i przygotować się na jakiegoś banana. Dobiegam i okazuje się, że to tylko woda. Nic to, zjem na następnym, tam coś będzie.

I w zasadzie niemal bez ostrzeżenia robi się bardzo źle. Tak źle, że niewiele myśląc skręcam do lasu kilkadziesiąt metrów za punktem z wodą. Toaleta w lesie nigdy nie jest przyjemna, a jak ma się w nogach prawie 30 km. to potrafi nieźle dać w kość. To koniec ścigania, wiem to aż za dobrze – nie raz już takie sensacje eliminowały mnie z gry. Nigdy jednak nie były tak niespodziewane. Wracam na asfalt, ale na początku mam problem nawet iść, bo gna mnie z powrotem do lasu. do tego wygibasy między drzewami i wychłodzenie (w lesie temperatura była w okolicach zera) zrobiły swoje i łapią mnie skurcze.

I wiecie co? Nawet mnie to jakoś szczególnie nie zmartwiło. Jesienią w Koszalinie taka sytuacja w zasadzie wygoniła mnie z trasy, po prostu dotarłem do stadionu i zakończyłem zawody. A tutaj jakoś tak… sam nie wiem, chyba wzruszyłem ramionami. I tylko uporczywie siedziało mi w głowie „szkoda, że nie masz telefonu, zadzwoniłbyś do Asi i pogadał”. Ale kurcze – piękna pogoda, nawet w marszu w bezrękawniku nie marznę, dookoła i tak już sporo maszerujących „to i ja pomaszeruję!” Wiem, to śmieszne u kogoś, kto jeszcze przed chwilą biegł na całkiem sensowny wynik, ale poczułem dumę. Wiedziałem, że nie zejdę z tej cholernej trasy, choćbym miał uciekać przed samochodem zamykającym zawody. Nie i już.

I tak pomaszerowałem. Czasami potruchtałem kawałek, z każdą minutą żołądek uspokajał się coraz bardziej. Tylko skurcze coś nie chciały puścić, widać za zimno było jednak na takie spacery. „To co by tu robić… kurcze, do mety jeszcze ze 12 km, kupa czasu…” Na punkcie z jedzeniem nie byłem w stanie nic przełknąć, chlapnąłem tylko wody. Okazja do zabawy trafiła się za to już parę metrów dalej, gdzie kibicowała grupka młodych dziewczyn. Akurat przeszedłem do truchtu i w biegu zaśpiewałem im „Kobiety są (aha, aha) gorące”. Jedna nawet dośpiewała końcówkę i przybiła piątkę. No, punkt zaliczony, lecimy dalej. kawałek marszu, kawałek truchtu… boże, jak to wolno idzie. Nie no, ale czas nie jest taki zły, to tylko głowa miała inne nastawienie. zakręt w lewo, zaczynam drugi bok trójkąta. Mija mnie szybkim marszem ładna kobieta. Asia, jak się po chwili dowiedziałem. Mówi, że przegięła z tempem, teraz chce już tylko złamać 4h. Częstuje mnie żelem, bo zdążyłem w międzyczasie strasznie zgłodnieć. Po chwili odpuszczam bieg, a ona leci walczyć o czas. Mi już on do szczęścia niepotrzebny. Kolejny punkt, znowu tylko woda… ale ja bym coś zjadł… znowu kawałek truchtu, bo w lesie jest jednak zimno. Docieram do kolejnego zakrętu – nooo, teraz tylko dłuuga prosta i będę w mieście. Może nawet zmuszę się, żeby przebiec je całe? Przecież to w sumie wstyd tak przy publice, przed metą samą… bo jakoś przy biegaczach mi nie wstyd. Część biegnie, część idzie, wszyscy walczą. A ja uśmiechnięty, zadowolony, ciągle maszeruję na luzie. O, jest ten punkt z herbatnikami. Mniam, zgarniam kilka sztuk i jeden za drugim znikają w moich ustach. Wiecie jak dobre potrafią być herbatniki na trzydziestym piątym kilometrze? Ha, a ja wiem!

Obok mnie jakiś chłopak krzywiąc się z bólu po raz kolejny przechodzi do marszu. Od dłużej chwili mamy podobne tempo, tylko zmieniamy się na prowadzeniu – ot, w różnych momentach decydujemy się człapać trochę szybciej. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do mnie on już chyba ma naprawdę dość. Bo mi jak się zastanowić jest całkiem dobrze, zwłaszcza jak podjadłem. Proponuję, że go pociągnę do mety. „nie dam rady” – „to tyle, ile dasz radę”. No i od tej pory człapiemy już w równym tempie. Chłopak okazuje się ledwie rok młodszy ode mnie, przedstawia się jako Michał. Wychodzi, że to jego drugi maraton, a na pierwszym nabiegał… 3:30. No piknie, to niby mam ciągnąć gościa z lepszą życiówką niż moja? Tylko on z minuty na minutę wygląda coraz gorzej a ja… znacie pewnie haj biegowy? Mi rozkręcił się na całego. Maszeruję dumny jak paw, a odcinki biegu robię z uśmiechem i jakąś taką nonszalancją. Musiało to dziwnie wyglądać na tle tych wszystkich „chodzących zwłok”. Nie, to nie tak, że nie bolało, wręcz przeciwnie, każdy kawałek truchtu był wyzwaniem. A jednak wewnętrznie byłem na totalnym luzie. W końcu docieramy do granicy Dębna.

Ustalamy, że nie ma się co błaźnić przed publicznością. Plan brzmi „truchtem do bruku który jest koło bazy, tam marsz, a jak zacznie się asfalt to już bieg do mety”. Michał robi się trochę zielony, ale przytakuje. mija nas w biegu jakiś śpiewak, widać nie tylko ja jestem na haju. Przypomina mi się jak pod koniec Wrocławskiego zacząłem się drzeć na całe gardło „gdzie są moi przyjaciele?!” – pozdrawiam więc bratnią duszę która śpiewa jak już nie pozostaje nic innego.

docieramy do bruku. Nooo, to był spory kawałek sensownego tempa. Gdzieś tam stuka, że jesteśmy na trasie 4 godziny. Bruk bierzemy szybkim marszem a potem zgodnie z planem ruszamy do ostatniej szarży. Ok, może nie szarży, ale chociaż do truchtu. Po drodze próbujemy zawinąć jednego gościa, ale po chwili jednak odpada. Nawrotka, punkt żywieniowy – ze smutkiem odmawiam dziewczynie kolejnego kubka wody. I ostatnia prosta, tak około kilometra. W pewnym momencie Michał zwalnia do marszu, ale ostra zjebka przywraca go do właściwego tempa. Ja po prostu biegnę, skupiam się, żeby chłopaka przemaglować jak najmocniej, taki sadyzm na koniec. Tuż przed metą mimo protestów zrywamy się do sprintu, w trakcie krzyczę głośno „JESZCZE! JESZCZE!” aż mijamy linię mety. 4h 10min i jakiś tam haczyk.

Wiecie co? Nie zamieniłbym tego biegu na planowane miesiąc temu 3:15. Dawno nie miałem takiej radochy z przekraczania mety. Brakowało mi tego, dopiero teraz zobaczyłem jak bardzo. Za dużo „wyników” za dużo kalkulacji. I nawet jeśli Paweł mówiąc mi „pobiegnij najlepiej jak będziesz potrafił” nie to miał na myśli – to właśnie pobiegłem tak, jak umiałem najlepiej. Z uśmiechem na ustach.

Zdjęcie Jarosław Sielski

Na koniec garść ciekawostek:

– bluza którą rzuciłem pod auto czekała grzecznie. Trzeba ją było tylko wyciągnąć spod auta co okazało się kolejny wyzwaniem tego dnia

– Jadąc autem poczułem, że coś jestem chyba rozgorączkowany. W domu okazało się że twarz i barki mam czerwone jak rak. Pierwsze spalenie w tym roku zaliczone

– Wbrew obawom rodziców, dojechałem do domu całkiem przytomny, nie usnąłem w wannie i nawet wstałem rano do pracy. A po południu w ramach rozruchu zrobiłem 50km na rowerze.

Bo o tym, że mamy wiosnę to chyba nikomu nie muszę mówić? 😉 

2 komentarze Dodaj swoje
    1. Janek, chętnie, ale dopiero jak złamię te 3h na maratonie 😉

      A w zasadzie to w dziczy będę już niebawem, bo na Rudawskiej. Tyle tylko że z dwoma kołami pod tyłkiem ;P

Skomentuj paranoix Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *