W czerwcu 2023r. wróciłam z odległej i zimnej krainy… Była to wyprawa na kontynent Ameryki Północnej, gdzie najwyższy szczyt Denali uchodzi za najzimniejszą górę na świecie. Organizacja wyprawy ruszyła z początkiem roku 2023 kiedy to można było składać wniosek o permit, czyli pozwolenie wejścia na szczyt. Kolejne etapy przygotowań to ciężkie treningi, zakup specjalistycznego sprzętu, rezerwacja awionetki, którą należy dostać się na lodowiec.
Moje dotychczasowe doświadczenie (Tatry, Alpy, Himalaje, Kaukaz, Andy) to zupełnie coś innego niż zimna i surowa Alaska! Na taką górę należy solidnie się przygotować i uzbroić w cierpliwość, bo nie wiadomo, jak długo będziemy ją zdobywać. Na tej wyprawie nie ma tragarzy ani zwierząt, które dostarczą nam ciężki ekwipunek do poszczególnych obozów. Wszystko dźwigamy na plecach i ciągniemy na saniach samodzielnie (łącznie około 45-50kg). Należy wszystko przygotować i zabezpieczyć na okres około 3 tygodni. Dlaczego tak długo? Bo góra jest bardzo kapryśna i słynie z długich dni niepogody. Jednak determinacja i chęć zawalczenia o szczyt nie zniechęciły mnie ani przed wyprawą, ani w trakcie.
Ruszyliśmy z Warszawy w zespole 3-osobowym w połowie maja, wyposażeni w 5 dużych bagaży. Jedna przesiadka w Niemczech i lądujemy po 15 godzinach w Anchorage, gdzie spędzamy 3 dni i wypożyczamy rakiety śnieżne, robimy zakupy spożywcze i planujemy przejazd do Talkeetny. Kiedy tam docieramy, już czujemy emocje związane z górą! Meldujemy się w biurze strażników parku narodowego, gdzie po kilku godzinach mamy odprawę oraz otrzymujemy kubełki na odchody (pierwsza zasada na Alasce to góra czysta i bezpieczna!). Następnie po zważeniu naszych bagaży, które chcemy zabrać na lodowiec, zaczyna się kilkugodzinne oczekiwanie na awionetkę… bo u nas w Talkeetnie piękne słońce, ale na lądowisku lodowca mgła i nasz powietrzny pojazd nie ma, jak wylądować. Po długich 7h startujemy! Nareszcie! A po 45 minutach w powietrzu, lądujemy na lodowcu Kahiltna. Tam meldujemy się u rengersa, który rejestruje każdą przybyłą ekipę, zakopujemy nasz depozyt i ruszamy z saniami i plecakami do obozu 1. Już od pierwszych metrów musimy „zaprzyjaźnić” się z ciężarem, śniegiem i lodem, a także opracować system działania sanek, bo nie były takie posłuszne, jak sobie założyliśmy. Szliśmy powoli, zdobywając metry w pionie i poziomie, a dookoła nas wszechogarniająca biel. Na górze działało w tym czasie ponad 300 osób na różnych wysokościach, a kolejni śmiałkowie przybywali dzień po dniu i rozpoczynali swoją przygodę na górze.
Dni na Denali mijają podobnie. Codziennie topimy śnieg, odkopujemy namioty, nawadniamy się i zmierzamy od obozu do obozu. Przy okazji poznajemy mnóstwo ciekawych osób z całego świata. Ten rok obfitował w wyjątkowe opady śniegu, bo jak się dowiedzieliśmy, od 17 lat nie zarejestrowano na tej górze takich opadów! Dlatego też, tak jak wspomniałam na początku, góra wymaga nie tylko kondycji fizycznej, ale też cierpliwości i wytrwałości, bo oczekiwanie na okno pogodowe bywa żmudne. Bywają też niebezpieczne sytuacje takie jak kontuzje, wpadnięcia do szczeliny, odmrożenia i wówczas uruchamiana zostaje akcja ratunkowa – czego byłam świadkiem kilkukrotnie na tej ekspedycji. Dlatego odwaga to jedno, a rozwaga to drugie!
Nasza wyprawa po długich dwóch tygodniach od wylądowania, doczekała się swojej szansy i nadeszło okno pogodowe. Piękny, ale też bardzo mroźny (-33 stopnie) poranek w obozie głównym na 4300 m, powitał setki obozowiczów słońcem, a dziesiątki z nich zachęcił do przejścia do obozu wysokiego (5200 m), z którego atakuje się szczyt. U nas również ekipa zwarta i gotowa ruszyła w tym kierunku. Jednak szybko musieliśmy się wycofać, bo koleżanka źle się poczuła i chciała wracać. Odprowadziliśmy ją do namiotu i nie mogliśmy kontynuować drogi w górę, bo nie wolno zostawić kogoś samego, kiedy zgłasza zły stan zdrowia. Trwało to do wieczora i udało się koleżankę sprowadzić na dół wraz z ekipą Polaków, która tego dnia schodziła. Wtedy zostaliśmy we dwoje i o poranku dnia następnego ruszyliśmy do kolejnego ataku. Zabierając po drodze depozyt, który czekał na nas za poręczówkami na wysokości 4800 metrów, dotarliśmy po południu do ostatniego – 5 obozu. Rozbiliśmy namiot, ugotowaliśmy liofilizaty (sproszkowane jedzenie) i zbierając siły, modliliśmy się, żeby pogoda się utrzymała…
Jednak prognozy, które mieliśmy, mówiły jasno, że okno pogodowe się kończy i niestety to się sprawdziło. Następnego dnia jeszcze nie traciliśmy nadziei, że zamieć i wichura minie, ale zrobiliśmy to, co wszyscy, czyli zeszliśmy niżej do obozu głównego. Potem zaczęliśmy organizować zejście w niższe partie, by dotrzeć do lądowiska awionetki. Pogoda cały czas była fatalna, a nawet niebezpieczna! Po dwóch dniach ciężkiej walki w bieli, meldujemy się na lodowym lotnisku i wtedy zaczyna się ćwiczenie naszej cierpliwości… na wylot awionetką do cywilizacji czekaliśmy 5 długich dni! Musieliśmy wydzielać sobie jedzenie, bo nasze zapasy w depozycie nie przewidywały tak długich postojów. Na samolot do Polski zdążyliśmy w ostatniej chwili.
Zdobyte doświadczenie na wyprawie, poznani ludzie i stawienie czoła nowym wyzwaniom są niezapomniane! Na pewno wrócę jeszcze na Alaskę i rozprawię się z Denali, bo góra jest do zdobycia 🙂 Na pewno trzeba mieć sporo wytrwałości i cierpliwości przebywając w takich surowych niewygodnych warunkach, a także nieustanną chęć odkrywania czegoś nowego i poznawania miejsc. Odwagi i siły mi nie zabrakło, bo każdego dnia wiedziałam, jaki jest mój cel i po co pojechałam na drugi koniec świata! Polecam taką przygodę, choć nie jest ona dla każdego chcącego 🙂
Magda G.