Krótki wpis o tym, jak postanowiłem pobawić się kamyczkami w Szklarskiej w piękny i ciepły wrześniowy weekend. :)

Bike Maraton w Szklarskiej Porębie do najłatwiejszych wyścigów nie należy, i większość ze startujących powinna się ze mną zgodzić. Tegoroczna trasa to niemal klasyczna odsłona tej izerskiej edycji, w której Pan Maciek z ekipą postanowili nas solidnie zmęczyć :’( Początek to oczywiście podjazd nartostradą Lolobrygida, gdzie nad głowami uczestników przemieszczają się gondole wyciągu na Szrenicę (a w środku nich ludzie, którzy wybrali tego dnia chyba troszkę łatwiejszą alternatywę na zwiedzanie gór).

Kilka pierwszych kilometrów leci bardzo szybko, każdy pędzi, próbuje uzyskać jak najlepszą pozycję, a sama trasa nas trochę „czaruje” swoją lekkością i prostotą. Ci, co mieli okazję wystartować w poprzednich edycjach, a zwłaszcza w kultowej i niestety już wycofanej trasie Bike’a pod nazwą „Ultra na dystansie 100 km”, z pewnością jako pierwsze skojarzenie z tą rundą mogą przywołać nazwę pasma singli Olbrzymy. Jak już wspomniałem we wstępie, ta edycja do najłatwiejszych nie należy. Trudności techniczne to przede wszystkim kamienie, albo właściwie głazy w wielkości człowieka, roweru, samochodu… małego domku letniskowego, sprawiają niezapomniane wrażenia z jazdy. Miejscami potrafi być komfortowo, zwłaszcza jeśli siedzisz na rowerze z pełnym zawieszeniem (i mam tę przyjemność), a w niektórych miejscach trasy ma się wrażenie, że to szlak co najmniej pieszy dla wytrawnego wędrowcy, nie zaś pod rower XC. Na Olbrzymach trzeba uważać i to bardzo, jeśli nie ma się dużego skilla w pokonywaniu mocno technicznych tras. Zaskoczyć mogą dropy, z uskokiem około parudziesięciu centymetrów, do których należy się odpowiednio wcześnie przygotować, zanim się na nie najedzie. Poziom techniczny tychże ścieżek zależy też mocno od warunków atmosferycznych, które tego dnia naprawdę nam sprzyjały. Doppler, Zmora, Rokitnik, Skarbek nadchodzą dość szybko, bo w końcu trasa to niecałe 45 km ciągłej zabawy z tymi kamyczkami. Pokonanie ich poszło mi nad wyraz dobrze i bez żadnej spektakularnej gleby z lądowaniem na twardym podłożu lub choćby defektem opony, o który było naprawdę łatwo.

Kolejne kilometry to jazda interwałowa z naprzemiennymi podjazdami i dość prostymi zjazdami po szutrowych szlakach, gdzie nadarza się okazja na uzupełnienie energii oraz rozluźnienie mięśni, które wyjątkowo mocno wytężają się na technicznych odcinkach tej rundy. Jako ciekawostkę mogę dodać, że na tym wyścigu po raz pierwszy zamiast żeli energetycznych spróbowałem popularnych musów na literkę B. z regału dla dzieci i był to strzał w dziesiątkę. Do mety nie spotykamy już raczej niczego trudnego, oprócz jednego zjazdu, gdzie moim uszom ukazał się parę razy dźwięk pękającego karbonu, który na szczęście okazał się fałszywy (łamane patyki w takich warunkach brzmią podobnie), a sama rama i koła pozostały do końca sprawne i dowiozły mnie na linię mety bez szwanku, no może prawie bez szwanku… 50 m przed metą upadam starając się gonić kolegę, do którego już od paru kilometrów zbliżam się w zadowalającym mnie tempie, z nadzieją na odzyskanie choćby jeszcze jednej pozycji na wynikach. Gleba, jakich wiele, ale na szczęście nie była powodem do śmieszkowania z mojej niezdarnej końcówki, bo nikt z kibiców jej chyba nie widział. Nogi, ręce całe, kask na głowie, więc ruszamy dalej.  Z ziemi podnoszę się szybko, wsiadam na rower i próbuję z klasą zakończyć ponad dwu i półgodzinne zmagania. Do mety dowozi mnie rower ze skrzywioną kierownicą, a kreskę przecinam jako 12 zawodnik open, 3 zawodnik w swojej kategorii wiekowej, z dużym apetytem na kolejne wyścigi oraz bagażem nowych doświadczeń w solidnym górskim terenie.

Kwiato

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *