W końcu odzyskałem bloga (tak, naprawdę miałem poczucie utraty go w ostatnich miesiącach). Szata graficzna przeszła kolejną zmianę (cieszę się że w stronę tak lubianego przeze mnie minimalizmu), ale co ważniejsze zaczęły działać wszystkie potrzebne „bebechy” niezbędne do dalszego funkcjonowania tego miejsca. Zuza, Marta, Arek – dziękuję za kawał roboty który tu zrobiliście w zasadzie bez mojego udziału. A skoro już to miejsce nabrało nowej energii, to warto by ją jakoś wykorzystać.
Na warsztat postanowiłem wziąć gorący w ostatnich tygodniach temat, jakim jest organizowanie imprez sportowych. Co nieco o nowej rzeczywistości pisałem w zeszłym roku, ale dzisiaj trafiłem na artykuł w grupie Bieganie. Pod postem z podlinkowanym artykułem rozgorzała spora dyskusja, a odnoszę wrażenie że zarówno autor tekstu, jak i większość komentujących, o organizowaniu imprez sportowych za dużego pojęcia nie ma. Spróbuję więc rozwinąć i, mam nadzieję, wyjaśnić najbardziej drażliwe tematy. Punktem wyjścia jest wpisowe płacone przez uczestnika, a rozważania będą dotyczyły imprez biegowych, ale bez problemu można rozciągnąć wnioski na imprezy kolarskie, a w dużej mierze również na triathlon (choć ten ostatni rządzi się już jednak trochę innymi prawami)
Bieg biegowi nierówny
Argument który dość regularnie pojawia się (na szczęście chociaż ten) w dyskusjach na grupach i forach. Tak, imprezy sportowe są naprawdę bardzo różne, nie tylko w swojej skali i miejscu w którym się odbywają. Różnią się również, albo przede wszystkim, tym kto i dlaczego je organizuje. Czy organizator to jeden zwariowany entuzjasta, prężne stowarzyszenie czy profesjonalna firma? Czy ma poparcie lokalnych władz, a jeśli tak, to czy dają oni tylko pieniądze, czy czynnie uczestniczą w samej organizacji? Co ze sponsorami i wolontariuszami? Czy organizator chce zrobić imprezę charytatywną, zarobić, czy zwyczajnie ma frajdę z robienia zawodów jako takich? A może traktuje je jako promocję czegoś większego? Całą rozmowę o zróżnicowaniu biegów sprowadza się do frekwencji i dystansu i przelicza je na wysokość wpisowego, a tak naprawdę z punktu widzenia finansów te rzeczy są drugorzędne.
Biegacz biegaczowi wilkie… znaczy nierówny
O ile o różnorodności imprez ludzie wiedzą, to rzecz z którą w dyskusjach spotykam się niezwykle rzadko, jest zrozumienie dla innych biegaczy.
„Biegam sobie po parku i nie rozumiem dlaczego miałbym za to płacić”
„Jara mnie zbieranie medali”.
„Zależy mi na fajnej atmosferze”
„Ciężko trenowałem i chcę się sprawdzić na dobrze przygotowanej imprezie”
„Jak wystartuję w Rzeźniku to dopiero będzie szpan”
„Mam nadzieję że w tłum nie wiedzie zabłąkany kierowca jak na tej imprezie w…”
To tylko kilka z całej palety spojrzeń na bieganie na zawodach. W dodatku każde z nich opisuje tylko jeden aspekt przez który można oceniać start w zawodach. Każdy z nas (biegaczy) ma swoje priorytety i wymagania w stosunku do biegów. Nie da się zrobić imprezy dobrej dla wszystkich, a nawet gdy organizator zrobi wszystko „jak trzeba”, to ty jako uczestnik możesz czuć niedosyt, bo impreza nie była skrojona pod ciebie. To trochę jak z burgerami – możesz wybrać jednego z menu (na przykład skład pakietu, dystans), albo zmienić knajpę (wystartować w innych zawodach). Ale trudno oczekiwać że ktoś będzie robił burgera dokładnie takiego jakiego sobie w danej chwili zażyczysz (zarówno przy burgerach jak i biegach jest to trudne i… drogie). No, ostatecznie możesz otworzyć knajpę i samemu robić burgery takie jak lubisz – pytanie ilu ludzi je kupi.
To że trudno zrobić imprezę pod wszystkich organizatorzy zazwyczaj wiedzą. Zdecydowana większość z nich, zwłaszcza tych którzy mają na koncie większą ilość imprez, jest dosyć odporna na gderanie. Ale to wszystko nie jest największym problemem tego zagadnienia. Problem w tym, że my, uczestnicy, nie potrafimy się zrozumieć nawzajem w tym zróżnicowaniu. „Jak można jeść burgera bez mięsa? Chyba cię poje…”. Czytając dyskusje w internecie odnosi się wrażenie że każdy ma swoją własną, oczywiście doskonałą, wizję tego jak powinno się robić zawody. Po cichu powtarzam sobie wtedy że ci bardziej empatyczni zwyczajnie nie zabierają głosu.
Idealnym przykładem jest tutaj krucjata przeciwko „zbieraczom medali”: Człowiek chce tanio pobiec 10 kilometrów w lokalnym parku, a tu taki jedne z drugim wymyślili sobie że chcą mieć blachę za dotarcie do mety. Na co im to? Tylko koszt pakietu przez nich rośnie i muszę płacić więcej.
Jeszcze? „Niedzielny biegacz” na zawodach? A po co on tam, skoro on tylko biega dla biegania? Przez takich jak on brakuje miejsc na listach startowych, a na starcie trzeba się przez takich przebijać bo zajmują za dużo miejsca. Niech sobie biegnie po zawodach poza konkurencją jak mu nie zależy na wyniku.
Nie rozumiemy i nie szanujemy siebie nawzajem. Nie chcemy tego robić, wolimy żyć w przeświadczeniu że to my mamy rację. I ten brak zrozumienia rozciągamy na imprezy które zwyczajnie nie są dla nas.
Wpisowe to tylko wierzchołek
Pora wrócić do finansów, bo przecież o tym miał być ten wpis. Próbując oceniać zawody przez pryzmat wpisowego trzeba mieć w głowie że to tylko jedno z źródeł finansowania/zarobku (niepotrzebne skreślić) imprezy. Śmiem nawet twierdzić, że ponownie nie jest on tym najważniejszym (większość imprez które zrobiłem nie miało wpisowego). W dodatku, o czym nikt nie mówi, jest on najmniej stabilny. Gdy organizuje się imprezę z roku na rok, to często wie się na jakich sponsorów można w niej liczyć i czy lokalny samorząd (albo ministerstwo) wesprze inicjatywę. Jasne, te elementy też nie są pewne w 100%, ale najczęściej to od nich wychodzi się szykując edycję imprezy i dopiero do tego dopasowując koszty i… wpisowe właśnie. Często imprezy, zwłaszcza te nastawione na zysk, kończą się już na etapie planowania jeśli nie uda się zebrać odpowiedniej puli środków od wyżej wymienionych. Bo wpisowe to już jest „sprawdzam” i zawsze jest ryzyko że to sprawdzam nie wyjdzie. O tym, że zarówno ryzyko, jak i trudność z pozyskaniem sponsorów/gminy w ostatnim czasie wzrosły nie muszę chyba nikogo przekonywać?
Rzecz najbardziej niewymierna – praca i czas
Coś o czym ludzie zapominają nie tylko w kontekście imprez sportowych. Nakład pracy. Gdy w przytoczonym na początku artykule przeczytałem o oznakowaniu trasy za 300 zł, uśmiechnąłem się. Nie, nie dlatego że ta kwota jest wyssana z palca (jest, ale to nieistotne), tylko uśmiechnąłem się do własnych wspomnień. Do wielkich tablic z PCV które robiłem na pierwszy duathlon – drogich, trudnych do rozstawienia i wadliwych (wiatr zrywał je z palików). Do kilometrów taśmy rozwijanych na biegu mikołajkowym, do sprejowania asfaltów w środku nocy i do całkowitego braku oznakowania na Operacji 11:11. I wiecie co? Przy tak różnym podejściu do tematu na przestrzeni lat doszedłem do wniosku że najważniejszym elementem oznakowania trasy (poza poprawnym wykonaniem) jest… to ile czasu muszę poświęcić na jego zrobienie. Czy muszę mieć kogoś do pomocy? Czy potrzebuję auta, czy mogę to robić z roweru/pieszo? czy mogę je przygotować kilka dni wcześniej czy muszę w nocy przed startem? Jak trudne jest jego sprzątnięcie? Koszt oznakowania na moich imprezach wahał się między 300 a 1000 zł, ale nieporównywalnie bardziej różnił się nakład pracy jaki musiałem w to włożyć.
Wspomniane oznakowanie (i wiele innych rzeczy), kosztowało mnie przede wszystkim masę pracy i czasu. Całe zawody to przede wszystkim masa czasu i pracy. Mając jedno i drugie (w postaci na przykład wolontariuszy czy współorganizatorów), można robić imprezy niemal bez kosztów finansowych. Ale to nie znaczy że będą to zawody bez kosztowe. Zarwanie nocy żeby samemu zrobić numery startowe? Czy zapłacenie kolejnych złotówek z budżetu imprezy na zlecenie ich druku? Zapisy na własną rękę przez bloga takiego jak ten czy na Datasport? Zakup własnego sprzętu do pomiaru i jego obsługa, czy ściągnięcie ekipy? To decyzje przed którymi stają organizatorzy, a gdy decydują się na pracę własną, nie zawsze przenoszą ją na wysokość wpisowego.
To co z tego wszystkiego wynika?
W przynajmniej jednym autor artykułu z biegowe.pl miał rację. Imprezy biegowe to produkt jak każdy inny. Dla części z nich nie ma na rynku miejsca i zwyczajnie znikną. Ale dla zdecydowanej większości jest miejsce i są odbiorcy. Koszt, zysk, marża – zasady są tu takie same jak przy innych produktach, a nawet wspomniani „promotorzy sportu” nie są szczególnie wyjątkowi na tle innych produktów. Przecież burgery z soczewicy też można robić dla idei – o ile ma się inne źródło dochodów, albo potrafi łączyć ideę z zarabianiem. Niestety dla nas, klientów, mamy kryzys. „Burgerownie” będą się zamykać, a te które zostaną będą albo ograniczały menu, albo zwyczajnie podniosą ceny – a najpewniej jedno i drugie.
Co możemy zrobić? Wydaje mi się że przede wszystkim być świadomym i empatycznym. Możemy zrozumieć że to wszystko co się dzieje to nie jest spisek mający pognębić biegaczy wyższym wpisowym. Możemy przełożyć energię wydatkowaną na kłótnie w internecie na coś bardziej produktywnego – może wolontariat w najbliższych zawodach? Albo zwyczajnie iść na trening?