Jak dobrze być w czymś nowicjuszem – wtedy nawet srogi łomot może być dobrą lekcją i sporym krokiem naprzód. Ale od początku…
Kilka miesięcy temu dałem się namówić Pawłowi na zmianę dyscypliny i przesiadkę z szosy na MTB. Jako że w dotychczasowym sporcie zaliczam kolejne warstwy dna (i mułu), pomysł wydawał mi się niegłupi, zresztą przez wiele lat jeździłem tylko na rowerach „około MTB” i to szosa była dla mnie czarną magią. Okazało się, że zmiana była dobrym pomysłem i złapałem jakiś wiatr w żagle, nawet jeśli te dalej były związane prozą dnia codziennego. Po zaopatrzeniu się w stosowną maszynę do nowej dyscypliny i kilku treningach padł pomysł wyjazdu na pierwsze zawody. Obiszów, bo tam planowaliśmy z Pawłem otworzyć sezon, miał być szybką, prostą trasą, na której miałem sobie wyrwać lepszą strefę startową przed następnymi imprezami i na spokojnie „powąchać prochu”. Niestety, wszechobecna korona uderzyła i tutaj, start został odwołany i musieliśmy obejść się smakiem. Następne w kolejce były Kowary, czyli bardziej znana mi okolica. Wiedziałem, że z prostotą raczej nie będzie miało to nic wspólnego, ale przynajmniej nie będzie to Szklarska. Tydzień przed imprezą Paweł rzucił hasło, żebym jechał dystans GIGA, a ja niewiele myśląc powiedziałem że spoko. Hej, przecież dystans to mój sprzymierzeniec, Ultra i te sprawy, a tu tylko 70 kilometrów na rowerze. Co może pójść nie tak? Prognozy pogody były dobre, mówił o temperaturze poniżej 20 stopni i braku opadów. Co mogło pójść nie tak?…
Start dla GIGA był bez podziału na strefy. I w sumie logicznie, bo zdecydowało się raptem kilkadziesiąt osób, jak na Bike Maraton to tyle co nic. Mimo to w grupce znalazła się znajoma twarz, nasz lokalny Kozak, Paweł (taki cichy, niepozorny gość, który łoi wielu tych bardziej pozornych ;). Na kilka minut przed startem pozwolono nam zdjąć maseczki, zbliżyć się do startu i można było zaczynać napieranie. Kawałek płaskiego asfaltu po mieście i pierwsza wspinaczka, jakieś 300 metrów w pionie na dystansie około 5 kilometrów. Problem pojawił się już w mieście, gdzie próbowałem utrzymać się w peletonie – przy prędkości poniżej 30 km/h i terenowych oponach nie ma to nic wspólnego z szosowym wyścigiem. Szybko okazało się, że utrzymanie tempa kosztuje zdecydowanie za dużo i trzeba odpuścić, ale tętno zdążyło już poszybować do góry. A nawet nie zaczął się podjazd. Ten o dziwo był asfaltowy i szeroki, wydawałoby się że banał, ale już po kilometrze miałem go serdecznie dość. Po kolejnym wyprzedzili mnie w zasadzie wszyscy, łącznie z panami z brzuszkiem, młodzikami i seniorami. Zostałem sam, w sumie zadowolony, że nikt nie będzie mi przeszkadzał. Tą radość zagłuszały jednak wyklinania i sapanie – za cholerę nie mogłem sobie poradzić z tym podjazdem, a przecież to był początek trasy i miałem jeszcze siły. Uparcie parłem do góry by w końcu na kolejnym trudniejszym odcinku zejść z roweru i zacząć go pchać do góry. Asfalt powoli przechodził w szuter, a ja mozolnie pokonywałem kolejne metry. Horror, masakra i nieporozumienie, ale spokojnie – odbiję sobie za chwilę na zjeździe, tempo pójdzie w górę, tętno spadnie i będziemy znowu w domu.
Nareszcie koniec tego cholerstwa. Wypłaszczenie i zakręt, za chwilę powinien być zjazd i będzie można… eee… aha…
Oznakowanie nie pozostawiało wątpliwości, organizatorzy liczyli że zjadę po tym urwisku, po którym trudno by było zbiegać, nie mówiąc o próbie utrzymaniu się na dwóch kółkach. Jak dowiedziałem się na mecie, Pawłowi ego nie pozwoliło zsiąść z siodła, ostatecznie zdjęły go z niego korzenie. Dwukrotnie. Na szczęście u mnie resztki odwagi wyparowały po kilku metrach, znalazłem fragment gdzie mogłem zatrzymać rower i… zacząłem mozolnie schodzić na dół. Głowa była zajęta rozważaniami co gorsze, do góry, czy w dół w takiej wersji, a średnie tempo oczywiście spadało jeszcze bardziej.
„Zjazd” okazał się krótki i już po chwili mogłem wrócić do podjeżdżania. „Podjazd” różnił się od pierwszego tylko dystansem, był krótszy. Kalkulowałem co ja w zasadzie mogę zrobić w takim położeniu, bo jak na razie to wyglądało to kiepsko. Świtało mi w głowie, że dalej powinno być trochę łatwiej, ale nie mogłem sobie przypomnieć jak dokładnie wyglądał wykres przewyższeń. Podjąłem decyzję że nie ma co odpuszczać, trzeba zacisnąć zęby i walczyć o średnią prędkość która pozwoli zaliczyć punkt kontrolny na 30 kilometrze (limit 3 godziny). Zacząłem znowu mocniej naciskać na pedały próbując dogonić magiczne 10 km/h.
Drugi zjazd okazał się niewiele różnić od pierwszego. Za to ja byłem bardziej zdeterminowany i przez około 1/3 dystansu twardo trzymałem się na rowerze. Wymiękłem, gdy na którymś kamieniu siodełko poszybowało mi na wysokość klatki piersiowej – szok był tak duży, że nie zdążyłem puścić kierownicy i rower posłusznie przejechał przez przeszkodę. Swoją drogą, nabrałem tego dnia dużo szacunku do swojej maszyny, a i zamiłowanie Pawła do full’a przestało być dla mnie czymś niezrozumiałym. W końcu dotarłem do rozjazdu z dystansem Classic. W mojej głowie to był początek tego „łatwiejszego odcinka”. W ramach tej łatwości zobaczyłem szlak poorany korzeniami, biegnący ostro pod górę. Nawet nie próbuję tego nazwać podjazdem, nie wiem kto i jak podjeżdża taki odcinek, zwłaszcza na długich zawodach. Minąłem punkt sędziowski i pieszo zdobywałem kolejne metry przewyższeń. Na szczycie okazało się że naprawdę jest łatwiejszy fragment – względnie płaska i równa droga wijąca się grzbietem wzniesień. W końcu tempo zaczęło pełzać do góry. A kawałek dalej zaczął się długi zjazd, którego większość szło jechać. Wróciła nadzieja że da się to jeszcze poskładać do kupy. Skupiłem się, żeby wycisnąć ze zjazdu tyle, ile się da. Dotarłem na dół i… i zaczęły się skurcze. Zegarek pokazywał, że mam za sobą około 20 kilometrów.
W tym miejscu skończyła się walka. Podjeżdżać się nie dało, bo skurcze. Zjeżdżać się nie dało, bo skurcze i brak panowania nad rowerem. Płaskiego w zasadzie brak. Wychodziło, że czeka mnie jakieś 25 kilometrów prowadzenia roweru (bo tyle brakowało do mety jeśli nie załapię się na limit czasowy wjazdu na drugą pętlę). Po Pawła nie było sensu dzwonić, był już na trasie. Organizatorów o pomoc prosić nie będę, przecież nic mi nie jest poza zmęczeniem. Zostawało tylko pełznąć do przodu. Zaczęli mnie doganiać najszybsi zawodnicy z dystansu MEGA, co nie ułatwiało sprawy, bo doszła konieczność kontrolowania otoczenia i usuwania się z drogi. Pełzłem naprzód, od czasu do czasu wsiadając na siodło, gdy teren robił się łatwiejszy. Do wjazdu na pętlę dotarłem spóźniony o 20 minut, ale w tym stanie i tak nie byłoby sensu na nią ruszać. Pozostawało dotrzeć do mety o własnych siłach, nawet jeśli nie na siodełku. Podejścia przestały robić na mnie wrażenie, zwłaszcza że coraz częściej podchodziły całe grupy zawodników. Za to zjazdy były różne, niektóre nawet udawało mi się zjeżdżać, inne sprawiały że pod kaskiem jeżyły mi się włosy na głowie. Najbardziej ekstremalny był po zalesionym stoku, gdzie nie było wyraźnie zarysowanego wariantu – miałem wrażenie, że którędy by nie próbować jechać, skończy się to dzwonem w drzewo. Pozostawało pełznąć w dół i nie skręcić nogi na korzeniach.
W końcu dotarłem do szutrowej drogi i była ona skierowana w dół! Nie zdajecie sobie sprawy, jak taki banał może cieszyć – droga skierowana w dół i da się po niej jechać! Ba, da się po niej jechać szybko, momentami nawet po 40 km/h. W porównaniu z ostatnimi godzinami to był jakiś kosmos, ekstaza niemal. Z tego stanu wyrwały mnie gwizdki okrzyki. Dałem po hamulcach i nagle wypadłem na parking pełen widzów. Szykany wymuszające wytracenie prędkości, policja blokująca przejazd na drodze, wjazd na pole i… tyle było zjeżdżania. Polna droga, znowu mozolnie wijąca się do góry. Tu rowery prowadziła już większość, a ja doznałem olśnienia że to chyba droga na Okraj, czyli ostatni podjazd na trasie. Dalej było już tylko 7 kilometrów zjazdu. Jakiego, to wolałem na razie nie wiedzieć ale gdyby był równie łatwy jak poprzedni, to mógłbym wytrzymać i dojechać do mety. Pozostawało tylko wdrapać się na tą ostatnią górkę. Strasznie dużo tego chodzenia jak na zawody rowerowe, ale co zrobić, trzeba swoje jako żółtodziób odrobić. 200 metrów w pionie i pół godziny później mogłem znowu wpiąć się w SPD.
Ten zjazd do Kowar to było jakieś wariactwo. Okazał się, z drobnymi wyjątkami, fajną szutrową drogą, po której można było się nieźle rozbujać. Tylko jak miałem to zrobić, kiedy ręce nie były już w stanie zaciskać się na kierownicy? Leciałem w dół, miejscami ponad 50 km/h i czułem, że jeśli zdarzy się cokolwiek wymagającego sprawnej reakcji, to będzie ze mną źle. Ostatecznie kraksy nie było, a jedyna przerwa w zjeżdżaniu (przeprawa przez rzekę) poszła sprawnie. Wiedziałem, że jadę poza klasyfikacją i czas na mecie nie ma żadnego znaczenia, mimo to cieszyłem się, że chociaż ten fragment poszedł mi dobrze. Z trudem trzymając się w siodle, dotarłem w końcu do mety, zaliczając nieformalnie dystans MEGA z czasem około 4:45
Podsumowanie
Nic nie było tak jak zaplanowałem. Dystans, czas, technika i siły, jedzenie i picie – wszystko nie tak jak tego chciałem. Nawet pogoda spłatała figla i słońce przypiekało gdy tylko trasa biegła na otwartej przestrzeni. kubeł zimnej wody wylany na głowę żółtodzioba w bardzo klasycznym wydaniu. I w sumie to podświadomie chyba tego chciałem i potrzebowałem. Nie smaku porażki na dobrze mi znanych biegach czy górskich TRI, tylko przełamania pierwszych lodów w nowej dziedzinie. Mogę próbować iść do przodu nie myśląc o tym, jak bardzo spadłem.
Dla kronikarskiej ścisłości powinienem dopisać kilka słów o tym jak poszło Pawłowi – w końcu pojechaliśmy tam razem. Jak już wspomniałem, Paweł postanowił zjechać po urwisku zafundowali nam na dzień dobry organizatorzy. Po dwóch wywrotkach, rozlanej krwi i wystrzale adrenaliny kontynuował walkę, ale ostatecznie odpuścił walkę z dystansem MEGA i ukończył CLASIC, meldując się na mecie długo przede mną. Chyba zniósł to jednak gorzej niż jak, bo zaczął coś przebąkiwać o sprzedaży roweru i zmianie dyscypliny. Może namówię go na bieganie?