Muszę powiedzieć, że idzie mi to coraz sprawniej – tegoroczna edycja Operacji 11:11 nie była może „idealna”, ale do tego ideału niewiele już zabrakło, przynajmniej patrząc od strony organizacji. A i mój wynik sportowy, bo przecież występowałem w dwóch rolach, był przynajmniej „zadowalający”.
Operacja nie jest dużą imprezą, nie ma sztabu organizatorów, dużego budżetu, czy profesjonalnego marketingu. W mojej głowie cały czas jest to garażowy projekt, który wykombinowaliśmy sobie z Gosią ponad cztery lata temu, dodatkowo wsparty przez niezniszczalnego Janusza i KHS. I dopiero gdy Arek wydawał w biurze numerek 200 (a w zasadzie to żetony – bo numery kończyły nam się na 199), naprawdę uświadomiłem sobie skalę tej imprezy. Zresztą, spójrzcie sami jak zmieniało się to na przestrzeni czasu:
Przeszliśmy długą drogą, ale jedno się nie zmieniło – co roku jest to dla mnie okazja do spotkania i rozmów. 11 godzin to naprawdę dużo czasu. Wojtek, Dagmara, Grzesiek, Mariusz, Jola… ludzie i ich historie, sprawiają że człowiek chce organizować kolejną edycję. Dlatego za rok szósta edycja zapewne się odbędzie, nawet jeśli miałoby to oznaczać ostateczne pożegnanie się z garażową skalą tego przedsięwzięcia.
…
A sportowo? Cel minimum został osiągnięty – poprawiłem zeszłoroczny wynik, o dziwo również ten sprzed dwóch lat. 64 kilometry to już jednak ultra, wychodzi więc na to, że dalej coś potrafię z siebie wykrzesać. Cieszy mnie szybkie dochodzenie do siebie po imprezie, przynajmniej jeśli chodzi o mięśnie, bo choróbsko które złapałem przed biegiem ciągnie się do teraz. Coraz lepiej u mnie z dyscypliną, regularniej piję i jem w trakcie zawodów. Zapewne gdyby nie to, odpadłbym zdecydowanie szybciej. Jak się nie ma w nogach, to trzeba nadrabiać innymi elementami.