Gdy o 6:00 w aucie zadzwonił budzik, nie poczułem klasycznego dla mnie rozdrażnienia. Przez głowę nie przelatywały myśli w stylu ” po jaką cholerę to robię?” czy „mogłem być teraz w domu”. Gdy otworzyłem oczy, miałem jasno postawione zadanie na ten dzień – ukończyć zawody w limicie i utrzymać status „All Finisher’a”. I gdy wysiadłem z auta, z masochistyczną przyjemnością zabrałem się za wykonanie tego zadania.
Może i nie wygląda zbyt profesjonalnie, ale hej, tym razem nic nie zapomniałem!
Wiedziałem, że będzie bolało. To było tak oczywiste, że aż mogłem poczuć ten ból, jeszcze przed sygnałem do startu, przed pierwszym wysiłkiem. Gdy człowiek walczy na trasie o czas, ma pole manewru – nacisnąć ciut mocniej, albo ciut słabiej, zrobić minutę przerwy, czy biec ciągiem. Ból będzie mniejszy, albo większy. Gdy walka idzie o dotarcie do mety, a limit czasowy jest rzeczywistą granicą możliwości, pola manewru nie ma, a sukces zależy od tego, czy potrafisz przyjąć daną porcję bólu. Ja wierzyłem, że potrafię i że tego dnia to będzie stanowiło o moim sukcesie. Jak to określiła Gosia w drodze powrotnej – są takie starty, gdy głowa nie dopuszcza do siebie myśli o zejściu z trasy, a po mnie było widać, że to właśnie taki start.
Tatko, to jak już mi będziesz wybierał, to o, taki chcę!
Dziewczyny pomogły mi ulokować się w strefie zmian, jak widać każde z nas miało zajęcie. Pomny problemów sprzed roku, wyprzedziłem tłum i pierwszy zaliczyłem T0 na zamku. Spokojne zakładanie pianki i spacer nad jezioro. Znalazł się nawet czas na żarty z Krzyśkiem i jego ekipą. Wreszcie nie zostało nic innego jak wejść do wody i zalać piankę – o dziwo nawet ten znienawidzony przeze mnie rytuał poszedł względnie gładko. Zarówno powietrze jak i woda były zaskakująco ciepłe, tak niepodobne do wspomnień z poprzednich edycji. Kilka minut unoszenia się na wodzie odliczanie i ruszyliśmy.
Zdjęcie by BiegającyFoto
Pierwszy open water w sezonie. Pomimo, że na starcie ustawiłem się z tyłu, już po kilkudziesięciu metrach wpadłem w pralkę. Ścisk ciągnął się dość długo, ale obeszło się bez obtłuczeń czy podtopień. W końcu wypłynęliśmy na otwarte jezioro, gdzie zrobiło się trochę luźniej. Mimo braku soczewek, nie narzekałem na nawigację – na tych zawodach jest ona wyjątkowo przyjazna. Trzymałem się zielonych kijanek przede mną, aż w końcu nawet ja dostrzegłem statek. Nawrotka i można wracać. Nic nie obciera, nic nie wadzi, skurczy brak. Takiego komfortu spodziewałbym się po przebieżce na 10 km, ale nie po pływaniu. W pewnym momencie pojawiła się całkiem spora fala, nie potrafiłem zrozumieć skąd i dlaczego – ustała równie niespodziewanie jak się pojawiła. Dopłynąłem do wąskiego odcinka, zawodników dookoła prawie wcale, a ostatnie metry zaczęły się dłużyć. Z pomocą przyszli ratownicy w pontonie, którzy przecięli mi trasę – smak ropy o poranku skutecznie wyeliminował nudę. Ostatni zakręt, facet w marynarce stojący po pas w wodzie, podane pomocne ręce i jestem na brzegu. Rzut oka na zegarek – 40 minut, a organizm nie wysyła żadnych ostrzeżeń. Bomba, nie spodziewałem się, że pójdzie aż tak gładko. Spokojnym tempem wspinam się do T1, tam przy pomocy Gosi zdejmuję piankę i zbroję się na rower. Czas leci, ale nie nakręcam się. Wolę zostawić tu minutę więcej, niż narozrabiać i wsiąść na rower z skurczami. W końcu buty w rękę, rower ze stojaka i spacer do belki. Dwa rzepy, wskoczyć na siodełko i można rozpocząć prawdziwą walkę.
Początek ciut inny niż w zeszłych latach – w Leśnej akurat mają remont. Chyba nigdy nie jechałem tym odcinkiem. Nagle mocnym tempem mija mnie jakaś zawodniczka. Nie daję się podpuścić, chociaż pewnie byłaby dobrym motywatorem. Mimo to bardziej skupiam się na pedałowaniu niż na podziwianiu okolicy. Szybkie obliczenia w głowie i wychodzi, że nie powinienem schodzić poniżej 21 km/h jeśli chcę zmieścić się w limicie. Średnia, po starcie na poziomie 22 km/h szybko rośnie i stabilizuje się w okolicach 27 km/h. Spoko, będzie z czego tracić na drugiej części trasy. I tak zaczynają lecieć kilometry, czasami ja kogoś wyprzedzę, sporadycznie ktoś dogoni mnie. Skupiam się na piciu i jedzeniu, bo to było moje główne założenie na rower tego dnia. W pewnym momencie orientuję się, że jestem już na znanej mi trasie. Jeszcze kawałek i dojeżdżam do Świeradowa. Z przyjemnością odnotowuję, że w zeszłym roku miałem już za sobą pierwsze skurcze, a tu na razie spokój. Normalnie rowerowa wycieczka po okolicy, a nie zawody. A tu jeszcze w pewnym momencie nawet mijam zawodniczkę która śmignęła mi na starcie. No, ale teraz to się zacznie, pierwszy, rozgrzewkowy, podjazd do Szklarskiej. Szykuję się na pierwsze problemy. I one nadchodzą, ale nie ze strony mięśni, a mało rozważnych ludzi. Na końcu podjazdu jest duży punkt dla supportów – sporo ludzi, sporo aut, a zawodnik przede mną postanawia zatrzymać się na drodze żeby wymienić bidon. Auto które właśnie mnie minęło zaczyna gwałtownie hamować, z naprzeciwka inne samochody. W ostatniej chwili mieszczę się między niefrasobliwym zawodnikiem, a maską samochodu. Mam wrażenie, że poziom zawodników i supportów w tych punktach z roku na rok spada – a może po prostu jadę bardziej z tyłu stawki i zaczynam więcej widzieć? W każdym razie – skurczy jak nie było, tak nie ma, a pierwszy podjazd za mną.
Zaczyna się mój ulubiony odcinek na trasie. Taki niby podjazd, na którym noga podaje aż miło. Nie wiem, czy to kwestia asfaltu, dystansu wymalowanego na trasie, pól magnetycznych, czy ufo – ostatni odcinek przed Zakrętem Śmierci zawsze idzie mi jak złoto. Wspomniany już Zakręt, na którym mogli by w końcu wymienić asfalt i rozpoczynam zjazd kleksów, który tak „lubi” Gosia (a od zeszłego roku pewnie też Krzysiek). Dłuższą chwilę męczę się za busem, który nie potrafi mnie odstawić, w końcu mijam go na jednej z serpentyn. Zwalniam tylko przed ostatnim, zdradliwym zakrętem (tym razem było sucho i czysto) i wylatuję na krajówkę. Żel, popić woda, skręcić i można wspinać się na Michałowice (jak mawia Gosia – „podjazd o ja pierdolę”). Tutaj już będzie musiało zaboleć…
Nie boli. Kawałek, po kawałku, spokojnym tempem wspinam się do Jagniątkowa. Ok, męczy, ale do kryzysów i opalania się na poboczu daleko. Docieram do szczytu i z uśmiechem witam świeżo wyremontowany zjazd. Średnia zaczyna znowu rosnąć, a ja każdą serpentynę pokonuję coraz szybciej. Jadę agresywnie, a równocześnie czuję się bardzo swobodnie, tak jakbym zresetował się jeśli chodzi o lęk przed wywrotką. Zaczynam wręcz bawić się układając rower w co ciaśniejszych zakrętach. Gdy docieram do końca zjazdu, średnia ponownie oscyluje gdzieś w okolicach 27 km/h. 60 kilometrów za mną. Wreszcie, trochę niespodziewanie, dopada mnie zmęczenie. Taaak, zjazd odpoczynkiem nie był na pewno. Wciskam w siebie żela, zapijam i postanawiam wykorzystać płaski odcinek na odpoczynek.
Podjazd na Przesiekę – zeszłoroczna męka. Gdyby rok temu Gosia odebrała telefon, pewnie zabierałaby mnie stamtąd. Robię minutę przerwy na poboczu, wyrzucam opakowania po żelach i postanawiam, że co by nie było, to po prostu muszę tam wjechać – później zostanie już tylko Karpacz. Mimo spokojnego tempa, w połowie podjazdu doganiam zawodników którzy minęli mnie na dole w czasie postoju. Znowu bez większych problemów osiągam szczyt podjazdu w Przesiece. Trochę gorzej było w lesie przed Zachełmiem – dziurawy asfalt, stromy odcinek, a do tego zrobiło się nieznośnie ciepło. Mimo to docieram do Zachełmia i rozpoczynam najmocniejszy zjazd tego dnia. Coś musiało mi się mocno przestawić w głowie, że zacząłem z taką prędkością wchodzić w zakręty. Cały i nierozsmarowany na asfalcie melduję się na dole. Został tylko kawałek płaskiego i podjazd do Karpacza…
To musiało się w końcu stać. Organizm zaprotestował. Zaczęła głowa, na wysokości zbiornika Sosnówka zacząłem śpiewać i pojawiły mi się łzy w oczach. Zrobiło się gorąco. Kolejny żel już nie ładował akumulatorów, poczułem, że mi słabo. Zrobiłem chwilę przerwy i poczułem, że się gotuję. Z trudem wsiadłem na rower i ruszyłem, z przyjemnością odnotowując, że nawet lekki powiew powietrza pomaga. Metr za metrem, noga za nogą, wreszcie postój za postojem. Każdy kilometr podjazdu był zapłatą za wszystkie poprzednie. Gdy stawałem, próbowałem dzwonić do Gosi, ale nie mogliśmy się zgrać. Zresztą wiedziałem, że ona za mnie tego nie podjedzie. W końcu udało mi się dodzwonić, obiecałem że spróbuję się już nie zatrzymywać, ale chwilę później rzuciłem rower na pobocze i położyłem się na trawie. Spojrzałem na zegarek i dałem sobie 5 minut. Cały zapas wypracowany wcześniej stopniał. mimo to, gdy wsiadłem na siodełko i w końcu przejechałem ostatni kawałek do Karpacza, byłem z siebie dumny. Przetrwałem, chociaż rower zajął mi niemal 4 godziny.
Na ostatnich metrach roweru udało mi się zgubić telefon – dziękuję Pani ze zdjęcia za czujność.
W strefie byłem przytomny, ale to tylko pomogło mi ocenić mój stan jako tragiczny. Mimo to ogarnąłem się możliwie sprawnie, wziąłem bidon od Gosi i ruszyłem na „bieg”. Dobre sobie – miałem problem stawiać kolejne kroki po chodniku, a gdzie mi było do biegania. Wchodzę do lasu, gdzie wcale nie jest lepiej. Skupiam się na liczeniu – muszę utrzymać średnie tempo między 8 a 9 minut na km, żeby zmieścić się w limicie. Teraz wlokę się 12 min/km, a przecież przede mną wejście na przełęcz… Postanawiam, że muszę się pozbierać przed jedynym dużym zbiegiem na trasie (niecałe 3 km od startu). Testuję różne intensywności marszu, próbuję nawet coś tam truchtać na wypłaszczeniu, a do tego tankuję co chwilę z bidonu który zabrałem. W końcu docieram do zbiegu i zaczynam biec. Boże, jak boli. Skurcze są wszędzie, nawet w rękach. Na chwilę wymiękam, ale nie mam złudzeń, jeśli chcę zdążyć w limicie, to muszę zbiec ten odcinek, a nie zejść. Ruszam ponownie, ignorując skurcze. Hej, Kociołek, przecież wiedziałeś, że będzie bolało. Po kilometrze zbiegu nogi się rozluźniają. Krok robi się dłuższy, tempo rośnie, a skurcze gasną jeden po drugim. Mijam gości którzy wyprzedzili mnie za strefą zmian. Gdy po trzech kilometrach zbieg się kończy, średnia na zegarku jest poniżej 7 min/km, a nogi względnie działają. 1/4 trasy zaliczona. Teraz tylko nie zmarnować wszystkiego na podejściu na przełęcz.
Nie zmarnowałem. Noga za nogą, metr za metrem, bez postojów i bez rozklejania się. Skupiam się na tempie i szacowaniu pozostałego czasu do limitu. W tym roku obeszło się bez przemyśleń z wyższej półki, widać emocje wyparowały ze mnie na podjeździe do Karpacza. Gdy docieram w końcu do punktu z wodą na szczycie, zaczyna padać. Gdy wypijam kubek Izo, już nie pada, a leje. Po chwili uświadamiam sobie, że mogłem poprosić o worek na śmieci, ale nie mam czasu wracać, a deszcz przestał być nieprzyjemny gdy już całkiem mnie przemoczył. Przegrzanie uciekło, za to pojawiło się poczucie bliskiej śmierci. Gdybym teraz odpuścił, usiadł, byłoby ze mną krucho. Trzaskające co jakiś czas pioruny podkręcają nastrój. Wraca spokój i świadomość, że po prostu muszę to zrobić. Gdy tylko teren choć trochę się wypłaszcza, próbuję biec.
Wszystkie pozostałe kilometry to po prostu walka z czasem. Bieg gdy tylko teren na to pozwala, pilnowanie się w marszu i kalkulowanie pozostałego czasu. Włączający się i wyłączający deszcze nie pomaga, ale też szczególnie nie przeszkadza, a widok Śnieżki spowitej w czarne chmury odnotowuję ze wzruszeniem ramion. Pojawia się myśl, że może przenieśli już metę pod Dom Śląski – wtedy nie miałbym problemu z zmieszczeniem się w limicie. Ta wizja jest obezwładniająca, z jednej strony pociesza, że meta jest bliżej, z drugiej pojawia się strach, że jednak każą mi wejść na szczyt, a ja przegram o minuty. Gdy w końcu dobiegam do Domu Śląskiego i widzę, że zawodnik przede mną rozpoczyna wspinaczkę, z westchnieniem podkręcam tempo – będzie trzeba się sprężać żeby zdążyć. I w tym momencie ktoś, a dokładniej organizator, lituje się nade mną – człowiek w kapturze wyciąga rękę i mówi, że to koniec, że w tych warunkach to przegięcie. Z ulgą przyznaję mu rację i chowam się do przepełnionego schroniska, w którym odnajduję Gosię i Martynę.
Jako że wpis zrobił się przydługi, pora kończyć. Przemyślenia po zawodach zostawię na inną okazję. A już za tydzień – V edycja Triathlonu IT.