Miałem nie pisać podsumowania roku. Ale chyba udzielił mi się świąteczny nastrój zadumy i refleksji…
Tempo spadło. Wlokę się w zasadzie noga za nogą. Trochę nadrabiam pisaniem, w tym roku nie szło mi ono najgorzej, ale jeśli chodzi o poziom sportowy to walczę z pomysłem, żeby zejść z trasy i rzucić to wszystko w cholerę. Rok 2017 był rokiem trudnym. Trudniejszym, niż jego poprzednik, 2016, który w sumie też do łatwych nie należał. Ale, ale – żeby nie było zbyt pesymistycznie – to nie tak, że ten rok był zły i „Jezu, dobrze że już się kończy”. To że maraton człowieka poniewiera, to nie znaczy, że jest zły, tylko że na długo zapadnie w pamięć. A że zbliżam się właśnie do tabliczki 28 km, to mam prawo podejrzewać, że jestem gdzieś w okolicach ściany. Ściany, którą trzeba po prostu przebić i biec dalej. Liczę tylko, że zachowam się jak na ultrasa przystało i nie skończę na głupim 42 kilometrze, tylko pociągnę do tej setki (ponoć kryzys przy 80 km dopiero potrafi dać w kość – chcę to sprawdzić).
Przyszły święta. Dla nas pierwsze z Martyną. Z tej okazji doczekaliśmy się nawet choinki, chociaż na razie dużo większą radochę z ubierania miała mama niż córka. Tak czy owak, cała nasz trójka życzy wam wszystkim spokojnych świąt w gronie rodzinnym – niezależnie od wyznania i poglądów znajdźcie dzisiaj czas dla siebie nawzajem. I wreszcie niech atmosfera będzie taka jak w tym kawałku