Wybaczcie wulgarność tytułu. W nowej pracy emocji jest dużo więcej niż na wsi, więc chcąc nie chcąc coraz częściej używam ostatnio słowa na „k”… ale wracając do tematu:
Ten rok to jedna wielka lekcja. Poprzedni leczył mnie z ego, ten leczy mnie z lenistwa. Od stycznia ścieram się z różnymi formami „niechciejstwa”, które czasami przebijało się do wpisów i na facebooka. To nie tak, że uważam się za totalnego lenia. Gdybym był leniwy, rzuciłbym to wszystko w cholerę, sprzedał rower i kupił sobie w końcu konsolę, nowego kompa i Wiedźmina 3. Nie, nie jestem leniwy, ale od prawie roku walczę z buntem na moim własnym pokładzie – z moją głową. Głowa mówi mi, że nie mam już sił i/lub czasu na treningi. Znajduje mi usprawiedliwienia, alibi – muszę przyznać, że dobrze jej idzie, w zasadzie dałem się przekonać. Miesiąc po miesiącu znajdują się kolejne ważne tematy, przy których sport wydaje się nieważny. Rozwód, narodziny Martyny, dalej rozwód, szukanie pracy, ponownie rozwód, choroba Martyny, nowa praca, znowu rozwód… jakie znaczenie przy tym ma wyjście na trening?
Ma znaczenie. Ponad 8 lat temu zadebiutowałem w ultra. Biegam, z mniejszymi i większymi przerwami, od jakiś 14 lat. Połowę mojego życia. Bloga o sporcie prowadzę od ponad 7 lat. Żadna inna „pasja” czy „hobby” nie przetrwało tyle czasu. Chyba tak naprawdę innych nie miałem. Czy tego chcę, czy nie, sport to kawałek mnie i ma dla mnie znaczenie. Nie chcę i nie powinienem tego stracić. Ale w tym roku chyba o tym zapomniałem. A może zapomniałem dużo wcześniej?
Coś zaczęło we mnie pękać jesienią. Jak zawsze, spory udział miała w tym Gosia. Nie chcesz jechać? Ale przecież się zapisałeś, więc chyba chciałeś? To dlaczego teraz nie chcesz? Ale przecież jestem zmęczony i nie trenowałem. Wstawać o 4:00? Skoro w końcu mogę pospać?… Przecież startuję dla siebie, nie dla kogoś. Dla własnej frajdy. Skoro muszę się zmuszać, to znaczy że nie ma to sensu. Ale mimo to zapisywałem się na kolejne zawody. Jak na człowieka który sam siebie nazywa racjonalnym, wychodziłem na kogoś bardzo nieracjonalnego… na szczęście jednak okazuje się, że chcę. Przemogłem się raz, przemogłem się drugi. Powtarzałem sam sobie, żebym dotarł na start, później już jakoś to pójdzie. Okej, nie zawsze szło, Janosik mnie złamał, Ślęża też nie wyszła tak jak chciałem. Ale koniec końców te starty też dały mi sporo frajdy. Ultrakotlina ostatecznie przypomniała mi, co kocham w sporcie. Historia zatoczyła koło, wróciłem do punktu wyjścia z 2009 roku, gdy przekonałem się, że marzenia można realizować. Myślę, że opanowałem bunt na pokładzie.
Sezon 2017 można w zasadzie uznać za zamknięty. Zostało mi jeszcze kilka startów w planie, ale sportowo godna uwagi jest tylko Operacja 11:11. To już za moment, więc raczej szału z formą nie będzie. Trzeba patrzeć wprzód i myśleć o 2018. Szkic planu już jest, niektóre wpisowe nawet opłacone – pewnie wypadałoby zrobić o tym osobny wpis, za chwilę wszyscy będą to robić. Ale raczej się nie skuszę, dlatego powiem tylko, że będzie więcej biegania a mniej triathlonu. Zostało mi jeszcze kilka marzeń, a w międzyczasie doszły nowe. Fajnie jest marzyć.
A treningi? Przecież czasu ani sił nie zrobi się więcej, wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze trudniej. Cóż – jak się nie ma, co się lubi, to się kombinuje. Wykombinowałem coś, co powinno ruszyć już od piątku. Nawet jeśli będzie to śmieszne, albo żałosne – lepiej tak, niż nic. Byleby dotrzeć na start, potem jakoś to będzie…
Tak się zastanawiałam, kiedy nadchodzi ten moment, kiedy przestaje się chcieć, albo brakuje motywacji. Co wtedy robić….
Wiesz, że przez te kilka dni nie wiedziałem co ci odpisać? W sumie to dalej nie wiem. Może przyjście takiego stadium oznacza, że człowiek ostatecznie „dorósł”? Może te gadki o odnalezieniu w sobie dziecka jednak coś w sobie mają?