Ostatnie dni upływają mi na przemyśleniach. Może nie tak grubo, jak rozważania nad „sensem wszystkiego” na Karkonoszmanie, ale jednak myśli około-filozoficznych jest sporo. A mimo tego całego mędrkowania nie bardzo wiem co napisać w kontekście wyjazdu w Tatry.
Mogę napisać, że drugi raz w życiu zastanawiałem się, czy właśnie przyszło mi umierać. Zapewne jak to czytasz, to myślisz o mnie tak, jak pomyślał organizator na końcu odcinka pływackiego. Pitu pitu, zmęczyłeś się, było ciężko, ale nie przesadzajmy z tym patosem. I w zasadzie to chyba nikt poza Gosią do teraz mi nie uwierzył, jak mówię, że żegnałem się z życiem. I może niech tak pozostanie.
Mogę napisać, że po wyjściu z wody psychikę miałem w strzępach. No, ale hej, przecież zrobiłeś odcinek w limicie, zawody się dopiero zaczynają i zasadniczo pion trzymasz całkiem okej. Wsiadaj na rower, jakoś to będzie. Wsiadłem, chociaż spróbować, ale chyba nikt nie zrozumie, jak wielkim wyzwaniem było ubrać się i wsiąść na siodełko, zamiast zawinąć w koc i schować w aucie.
Mogę wreszcie napisać, że na rowerze zarówno głowa jak i ciało nie chciały mnie słuchać. Że na byle podjeździe skurcze pojawiały się w losowym mięśniu w nogach, a na zjazdach dla odmiany pojawiały się od pasa w górę, najczęściej stadnie. No, ale przecież jechałem szybko, średnia była okej, nawet wyprzedzałem innych zawodników. Nikt więc, łącznie ze mną, nie zrozumie, dlaczego głowa krzyczała „nie skończysz tego”. No i jak krzyczała, tak też nie skończyłem. Na przystanku w Poroninie głowa wygrała.
Jest dużo „mogłem”. Pojawia się też trochę „mogłeś”, na szczęście niezbyt natarczywe i w dobrej wierze. Dużo „mogłem”, ale równocześnie wiem, że wtedy, tam, na trasie, nie mogłem. I jedyne co naprawdę mogę dzisiaj, to próbować pokazać pazur przy następnej okazji. Czas zakasać rękawy i brać się do roboty.