Tu Martynka. Mama i Tatko zrobili mi prezent z okazji skończenia 11 tygodnia życia. Zabrali mnie do Czocha i Śnieżki. A było to tak…
fot. Bartek Sadowski
Tatko był na czas! Na czas dojechał na odprawę! (17:55) i na czas wszedł do wody przed startem! (6:59). I Tatko zasadniczo był w weekend na czas. Tylko Mama mówi, że musi mu wytłumaczyć, że warto jeszcze czasami być na czas z zapasem. Ale przecież na czas, to na czas, prawda? Aha, a Czoch ma dużą czapkę i też ma Jeziora, takiego strasznego!
Gosia zapina mi zamek w piance, naciągam czepek i wchodzę do wody. Nie ma czasu na ceregiele, nawet nie mogę pomarudzić, że woda zimna, bo jak obiecał Gudos na odprawie, wyjątkowo ciepła jak na te zawody. Udaje mi się ustawić przed tłumem zawodników i pada sygnał do startu. Przewalają się przeze mnie ludzie, ktoś chwyta za nogę. Ja chwytam kogoś za bark. Ktoś strzela mnie piętą w zęby, a za chwilę inny poprawia w okulary. Chyba też piętą. A wszystko na pierwszych 200 metrach. W biegu zakładana pianka nie współpracuje, lewy bark trafia szlag. Po kolejnych 100 metrach dołącza do niego skurcz w prawej łydce. Pachnie katastrofą, ale jeszcze nie panikuję – dwie kończyny powinny wystarczyć. Płynę parodią kraula, zygzakiem, bo organizm nie działa jak należy. A może podnieść rękę?
Aaa, a w hotelu mieli łabądki! I Jelonka!
Nawracam przy statku. Skurcz w łydce mija, dookoła jeszcze kogoś mijam. Po chwili skurcz pojawia się w drugiej łydce i tym razem to lewa noga robi za balast. Zbaczam za bardzo w stronę brzegu, jestem sam. Przy przesmyku zerkam do tyłu, widzę tylko jeden czepek. Chyba jestem na styk z limitem. Mam odpaść, bo płynę za wolno? A może mnie puszczą? Mimo problemów dociskam, a jestem na lepszym wariancie niż zawodnicy przede mną. Ostatni zakręt jest na moje, a ja dobrnąłem do brzegu. Obsługa pomaga mi wyjść z wody, a ja zataczając się stawiam pierwsze kroki pod górę. Podchodzi Gosia z Martyną, powtarzam, że nie mogę się śpieszyć, bo jest źle, ale w głowie kołacze mi, że muszę się śpieszyć, bo limit na rowerze też okaże się ciężki. Docieram do roweru, ktoś pomaga mi zdjąć piankę z którą się szarpię – łapie mnie skurcz na wysokości splotu słonecznego, a fotograf mówi „muszę uwiecznić ten ból” i robi mi fotki. Gdzieś w tle Gosia mówi, że pływanie około 40 minut, więc do limitu jednak daleko. Nic nie rozumiem, jestem skołowany, ale ubieram się i ruszam z rowerem do belki startowej.
Tatko poszedł, a my z Mamą spakowałyśmy jego mokrego pajaca i czapkę z gumy. Mama zabrała mnie na przejażdżkę, było fajnie, dużo zakrętów i auto szumiało jak w górę jechałyśmy!
Za belką wpinam się w pedały. dwa obroty, przerzutka, ruszana nie wiadomo po co, protestuje a ja lecę na żwir. Jacyś ludzie pomagają mi się zebrać, polewają wodą rozwaloną dłoń. Ruszam. Krew cieknie, tyłek boli, ale poza tym spoko, tak przez 10 kilometrów, czyli dopóki były zjazdy. Potem wróciły skurcze z pływania. Redukcja biegów, mniej szarpania i jest lepiej. Tempo rekreacyjne, ale halo – na limit przecież wystarczy na spokojnie. Świeradów, zaczynam mój ulubiony odcinek w tym rejonie. Mimo pierwszego dłuższego podjazdu, do Zakrętu Śmierci rozkręcam się, prawie jak za dawnych czasów. Zjeżdżam do Szklarskiej, ostry zakręt i zaczyna się Zjazd Kleksa. Jadę zachowawczo, puszczam luz tylko tam, gdzie wiem, że można wyhamować. Na dole zapowiadany strumień płynący po asfalcie. Wlatuję na krajówkę, skręt na Karpacz i tablica na Michałowice. Tutaj zacznie się zabawa…
Mama odebrała telefon. Tatko marudzi, że mu się nie chce. Ja myślę, że mu szumisia brakowało, bo te hałasy które sobie puszcza to nie bardzo na tyle czasu… Mama powiedziała, że będzie dobrze, ale Tatko po chwili znowu zadzwonił. Tak, zdecydowanie nie miał ze sobą szumisia…
Najpierw zsiadłem za tunelem. Podjazd „o ja pierdolę” jak mówi o nim Gosia. Dla mnie tego dnia, podjazd „nie chce mi się już”. Mimo regularnego picia i jedzenia, paliwo się skończyło. Dzwonię do Gosi, mija mnie Marzena w aucie. Jeszcze wpis na fejsa żeby odwrócić uwagę i znowu na siodełko. Jest lepiej, na moment. Dojeżdżam do serpentyny na polance, którą tak lubię i zsiadam ponownie. Dzwonię, Gosia mówi, że jedzie do mnie. Kładę się na poboczu, słońce przyjemnie grzeje. Mijają mnie zawodnicy, tłumaczę że nic mi nie jest. W końcu dojeżdża Krzysiek. Już chcę się chwalić rozwaloną ręką i fajnym piknikiem, gdy widzę, że jego kombinezon jest w strzępach. Namawiam go, żeby nie zsiadał, a sam po chwili ruszam tyłek z pobocza. Przecież to tylko jakieś 30 kilometrów. Na płaskim godzinka. Michałowice już tuż, a potem tylko dwa podjazdy… zjeżdżam, znowu zachowawczo, zwłaszcza z obrazem Krzyśka w głowie. Dojeżdżam do Statoila na rozjeździe na pętlę, a znajoma twarz (zabijcie, nie mam pamięci do imion) stawia mi hotdoga. Dojeżdżają dziewczyny, są uśmiechy na twarzach, wszystko będzie dobrze i tak dalej. To tylko dwa cholerne podjazdy. Wsiadam na rower i biorę kierunek na Zachełmie.
Tatko ma dziwny wózek. Taki na dwóch kółkach i nikt go nie pcha. Za to chyba trzęsie bardziej niż mój. Tatko nie wyglądał na szczęśliwego jak go z Mamą żegnałyśmy, chyba nie lubi w tym swoim wózku siedzieć. A Mama mi mówi, że to nie wózek, tylko rower i też kiedyś tak będę. Ja tam nie wiem, jak Tacie się nie podoba, to ja nie chcę…
Przesieka. Mam dość. Przecież ten był łatwiejszy z tych dwóch, jeszcze dobrze się nie skończył, a ja ledwo siedzę na rowerze. Dzwonię do Gosi powiedzieć, że to koniec, ale, cholera, nie ma zasięgu. W dół mogę jechać równie dobrze po trasie. Na zjeździe wmawiam sobie, że to już tylko jeden podjazd, a przecież nie odpuszczę jak zostanie mi tylko bieganie. Kawałek płaskiego, droga wzdłuż zalewu i zaczyna się Sosnówka…
Tatko dojechał! Znowu na czas (13 minut do limitu)! Pyta czy ostatni i mówi, że to dobrze, bo go już nikt nie wyprzedzi. Tam na tej dziwnej łące Tatko był jak ja – uśmiechał się, ale wyglądał jakby chciał płakać i ja już nie wiedziałam, czy on lubi te zawody czy nie. Może po prostu chciał smoczka? Albo Cyca? Mama ostatecznie dała mu butelkę i kazała biec. Spakowałyśmy się, poczekałyśmy aż deszcz sobie pójdzie i mama zabrała mnie na taki duży wózek, który miał nas zawieźć do Taty. Tylko dlaczego Tatko nie mógł jechać z nami?
Odcinek biegowy na Karkonoszmanie to osobny temat. Rok temu próbowałem to ujść w słowa, nie do końca wyszło, ale nic lepszego nie przychodzi mi dzisiaj do głowy. Nie wiem czy inni zawodnicy tak mają na tej trasie, ale ja doświadczam czegoś, co trudno mi nawet nazwać. W tym roku bieg był relatywnie łatwiejszy niż w poprzednich latach. Długi zbieg, momentami po 4:00 min/km w deszczu, który dawał masochistyczną przyjemność. Asfaltowe podejście, na którym znowu mogłem pomyśleć nad „sensem wszystkiego”. Obiecywanie sobie, po raz kolejny, że droga od Odrodzenia jest już płaska i po raz kolejny przekonanie się, że okłamałem samego siebie. Rozsypałem się dopiero na wysokości Samotni, mniej więcej wtedy, gdy dogoniłem Krzyśka. Wyglądał tak jak ja się czułem. I chyba czuł się tak jak ja. Dwa trupy, poganiane przez Pawła, supportera Krzyśka. Dotarliśmy do Domu Śląskiego, a ja wiedziałem, że Gosia czeka gdzieś na skałach w drodze na szczyt. Niecały kilometr. A jednak miałem problem stawiać kolejne kroki. Pierwszy raz w życiu czułem, że tak krótki kawałek może mnie przerosnąć. Krzysiek zatacza się szybciej niż ja. W końcu Gosia macha mi siedząc kawałek wyżej z Martyną. Została ostatnia prosta.
Tatko! I znowu zdążył! (4 min 35 sec przed limitem). A ja myślałam, że Mama wzięła mnie na ten wózek, żeby mnie ululać. W sumie to ululała, ale trochę na tą Taty Śnieżkę popatrzyłam. Zawiana jakaś taka. Dobrze, że Mama mnie zawinęła, Tacie chyba zimno było. No tak, tylko rampersy i skarpetki i jakaś fikuśna czapka. Przytulił się do nas jak przechodziliśmy przez metę, powiedział że miał mnie wnieść, to wniósł. Jak dla mnie to Mama nas tam wniosła, ale nie będę mu wypominać. Tatko dostał kawałek metalu na sznurku, przytulił się do wujka i wszyscy schowaliśmy się do budynku. Tatko usiadł pod ścianą i się popłakał. Mama dała mu na pocieszenie Gofra, to przestał płakać. On chyba jednak nie lubi tego robić… A wujek Krzysiek pokazał Pupę! Cała czerwona, chyba mu nikt pampersa nie zmieniał przez cały dzień! A mi Mama zmieniała! Mama ubrała Tatę i zeszliśmy na dół. Jak schodziliśmy, to na dole dużo kolorowych plamek wyszło spod domku. Tatko mówił, że znowu się na wspólne zdjęcie nie załapaliśmy, ale tym razem to on nie zdążył na czas.
I powiem wam jeszcze, bo Tatko się sam nie przyzna – Tatko wie, dlaczego to tak wyglądało. Tatko mówi, że nie można na zawodach w czerwcu pierwszy raz wsiadać na rower szosowy. I jedno pływanie na zawodach to też słaby trening. I tylko biegać coś tam jeszcze potrafi, ale to trochę mało na triathlon… Tatko, to może ty powinieneś biegać, a nie triathlonować?
Oj nie wiesz dziecko co to ambicja 😉