Już od dłuższego czasu chodzi za mną ten temat na wpis. Trochę nie było na niego czasu (standard), trochę nie wiedziałem jak to ugryźć. Przede wszystkim nie chciałbym nikogo urazić, zwłaszcza, jeśli przeczytają to ci, o których będę pisał. Dlatego uwaga – wpis ma skłonić do myślenia, a nie wytykać czyjeś błędy.
Gdy robią cie trenerem
Pytanie z tytułu usłyszałem na początku tego roku. Po rozwinięciu tematu, okazało się, że chodzi o dotarcie na metę półmaratonu za kilka miesięcy – niekoniecznie od zera, ale niemal. Pytający oczekiwał planu treningowego z rozpisanymi tempami. Po krótkiej rozmowie ze mną nie wyglądał na zachwyconego moim podejściem, a zapowiedziane „odezwę się” nie nadeszło do dzisiaj.
Szukałem jakiegoś porównania dla tej sytuacji i przyszło mi do głowy coś takiego: To jak zacząć tuning malucha od zalania do baku paliwa rakietowego. Osiągów raczej nie poprawi, za to skończy się wizytą na serwisie.
Ja rozumiem chęć robienia czegoś „dobrze”. Jak się do czegoś zabierasz, to szukasz wsparcia. W gazetach i internetach piszą o progach mleczanowych, tempie, tętnie, środkach treningowych i bóg wie jakich jeszcze jakich fartlek’ach. I z całym tym zapleczem idziesz do kogoś, kto już coś tam biega, a ten ci każe po prostu biegać 3 razy w tygodniu, raz mocniej, raz spokojniej.No ale jak to? A cała ta wiedza o treningu to co, wsadzić sobie w…?
Pamiętam jak zaczynałem biegać – z sąsiadem, na wariata, w tenisówkach na zbyt długich trasach i ze zdecydowanie zbyt ostrym początkiem. Pewnie dało się to robić lepiej. Gdyby ktoś nas pokierował, kupiłbym lepsze buty przed ogarnięciem pierwszej dychy. Może miałbym pulsometr, żeby nie zasuwać jak osioł i w razie co wyłapać, że coś jest nie tak z sercem. Może. Ale raczej gdyby ktoś zalał mnie potokiem trudnych słów, albo zaordynował reżim treningowy, posłałbym całe to bieganie w diabły. Nie chciałem być najlepszy, chciałem biegać – to biegałem. I to mi wystarczyło na naprawdę długo. Była frajda i był progres. Bo żeby biegać, na początku trzeba przede wszystkim biegać.
Zabrzmię staro, ale dzisiaj jest łatwiej (boże, takich mądrości jeszcze nie prawiłem). Buty do biegania to coś normalnego, a GPS ma każdy współczesny telefon. Apka na telefon wyznaczy ci prosty plan treningowy i będzie pilnowała, czy go wykonujesz, a zawody biegowe można zaliczyć tak we Wrocławiu, jak i w Pipidówce Dolnej. Początkujący biegacz dostaje w zasadzie wszystko na tacy, a jedyne co musi dać od siebie, to chęć do biegania. I to z nią najczęściej jest problem, a nie z tym, czy dany trening zrobiłeś w tempie 5:30 czy 5:45, albo czy po długim biegu zrobiłeś przebieżki. Chrzanić to, idź pobiegać zamiast siedzieć i zakuwać wiedzę specjalistyczną. Jak skupisz się na bieganiu, to sam poczujesz, kiedy progres maleje i pora na dalszy rozwój. Dlatego jeśli zaczynasz i przyjdziesz do mnie z pytaniem o plan, to ważniejsze będzie pytanie o to, jak pracujesz niż to, że półmaraton za pół roku chcesz pobiec w 1:55:xx. A na pytanie jakim tempem biegam pewnie odpowiem „to zależy”.
Gdy jesteś „trenerem”
„nie lubię interwałów, to wywaliłem je z planu i robię w tym czasie mocną piątkę”. Spoko. Twoje bieganie, twoja decyzja. W sumie to trochę cię nawet rozumiem. Jak szedłem na lekcje pływania, to też krzyczałem, że nie będę pływał żabką. Bo to, to i jeszcze to. Aż w końcu, przed pierwszą lekcją, dotarło do mnie, że to bez sensu. Skoro oczekuję, że gość mi pomoże z czymś, z czym sam sobie nie radzę – to dlaczego mam się kierować moim „nie lubię”? A jeśli właśnie to „nie lubię” stoi mi na drodze w rozwoju? Jeśli wynika z tego, że „nie umiem i dlatego nie lubię”? I najlepszą opcją jest się nauczyć?
Zdarza się, że układam plany treningowe. Raczej nie jakieś super odkrywcze, ale naprawdę siadam i próbuję wtedy spiąć zawodnika, jego tryb życia, możliwości i dostępne środki treningowe. Staram się, żeby nie był to zlepek treningów, a konsekwentny i logiczny ciąg. Jedni jak dostają coś takiego, starają się jak mogą tego trzymać. Inni kreślą, zmieniają i robią „pod siebie”. I w sumie spoko – jestem zdania, że uczymy się najwięcej, eksperymentując. Tylko nikt nigdy nie przyszedł do mnie z planem i nie zapytał „Irek, a dlaczego w środę mam robić akurat to?” albo „nie da się tego zmienić na coś takiego?”. Jeśli korzystasz z czyjejś (np. mojej) pomocy, to dlaczego tak wybiórczo? Dlaczego, skoro uważasz, że warto poprosić kogoś o rozpisanie planu, to dlaczego nie warto poprosić go o korekty?
Inną, zabawną w sumie, sytuacją z tej kategorii jest zającowanie. Naprawdę dziwnie się czuję, gdy ktoś prosi mnie o pociągnięcie w maratonie na dany czas (raczej spokojny), a przed startem oznajmia „pierwsze 10 km pobiegniemy tak, a resztę tak”. Tylko po co mu ten zając? Gdy ustawiam się za balonikami na <3:00 to liczę, że trzymając zająca za ogon dotrę do mety w możliwie najlepszy sposób. A człowiek dostaje baloniki, którym może wcześniej sam napisać czas i 90% wiary znika.
Będę twoim trenerem
– „Ale dałeś na tym dzisiejszym treningu”
– „No, dawno już nie biegałem 25 km treningowo, zapomniałem jak to jest”
– „To było głupie. Trener mi mówił, że nie ma sensu biegać więcej niż 15, max 20 km”
Hymmm… a gdyby mój trener kazał mi biegać minimum po 25 kilometrów? Licytowalibyśmy kto więcej zapłacił za pomoc?
Chyba nigdy nie odważyłem się komuś wprost powiedzieć, że jego trening był głupi. Naprawdę, nie miałbym odwagi zrobić czegoś takiego. Słyszałem już o człowieku, który przygotowywał się do maratonu robiąc tylko biegi na 10 km w różnym tempie – podobno pierwszy start zakończył z wynikiem w okolicach 3:30. Znowu wraca to, o czym pisałem w pierwszej części – najważniejsze, to biegać, a jak cię niesie i zrobisz na treningu 40 kilometrów, to jest to twój trening.
Ludzie nie doradzają. Ludzie nie sugerują. Ludzie oceniają. A najbardziej lubią oceniać negatywnie. Tak po prostu jako ludzie mamy, że lubimy wyszukiwać cudze błędy. I tylko czasami tak bardzo chcemy je znaleźć, że dochodzimy do abstrakcji takich jak powyżej. Trener ci mówi mniej niż 20 km? Super, zaufaj mu. Zaufanie do trenera to naprawdę ważna rzecz. Ale nie przekładaj bezrefleksyjnie swojej miary na innych.
Co ja w zasadzie wiem?
Nie mam planu. Nie mam trenera. Ostatnimi czasy to nawet trudno mówić że „trenuję”. Nie odnoszę jakiś spektakularnych sukcesów, jeśli już to te średnie. Tak naprawdę, to poza tym, że uprawiam sport od kilku (nastu?) lat, to jedyne, co mam. Nie czuję się autorytetem i o ile ktoś nie prosi mnie o pomoc, to nie pcham się (taką mam nadzieję) z pomaganiem. Tak naprawdę nawet nieszczególnie chcę, wolę się skupić na sobie, bo mam co robić sam ze sobą. I dlatego boli mnie, jak ktoś wykorzystuje mój czas, a później wyrzuca go na śmietnik. Na szczęście są to jednostkowe przypadki i wierzę, że nie wynikają ze złej woli, tylko z braku refleksji. A akurat refleksji nigdy nie za dużo. Tak więc – przemyśleń i treningów, tych planowych i tych mniej.