– Ile to jest 36 x 3?
– Co?
– No, dawaj, ile to jest?
– … … … 108?
– Dobrze, lecimy dalej
…
Sentymentalny jakiś ten rok. Nie tak dawno wspominałem pierwszą Izerską Wyrypę (wpis niestety uciekł w trakcie zmiany serwerów), a teraz poszedłem jeszcze dalej – wróciłem tam, gdzie wszystko się zaczęło. Kotlina Jeleniogórska była moim pierwszym startem na długim dystansie i pierwszą porażką, w długiej linii porażek. Porażką, która narobiła mi smaka i pchnęła w stronę ultra. I musiało minąć sześć długich lat, żebym ponownie stanął na starcie w Szklarskiej Porębie.
Strach i podniecenie. te dwa uczucia towarzyszyły mi już na kilka tygodni przed startem. Znaczy, zależy mi, ale znaczy też, że może być różnie. Bo prawie 140 kilometrów, nawet jeśli zakładaliśmy z Gosią marsz a nie bieg, potrafi dać w kość. Zwłaszcza w górach. Zwłaszcza (!) przy złej pogodzie. Był więc strach. Ale jednak więcej było podniecenia.
Prolog:
Karkonosze były takie, jakimi je zapamiętałem. Sznur światełek przed nami i za nami na szlaku. Cisza i ciemność dookoła. Świecące miejscowości pod nami. Jedna z tych rzeczy, które trudno oddać, które trzeba po prostu samemu przeżyć. Było chłodno, ale w szybkim marszu działało to na korzyść. I dopiero gdzieś za Śnieżką zaczęło się coś tam psuć – Gosię dopadał pierwszy Sleep Monster. Stawałem na głowie, żeby ją ocucić, zająć czymś. Paplałem co tylko mi przyszło do głowy, sprawdziany z tabliczki mnożenia to jeden z takich wymysłów. Co ciekawe, zadziałało całkiem dobrze, polecam na przyszłość. Przed szarówką dotarliśmy do Okraju, było mi już trochę za zimno, a w schronisku ktoś, prawdopodobnie przez pomyłkę, zawinął moje kijki. Od teraz mamy jedną parę na dwie osoby, co okazuje się później nawet dobrym układem. Tylko szkoda, bo to w sumie pamiątka była.. Ostatecznie nim wzeszło słońce, pożegnaliśmy się z Karkonoszami.
Pierwszy Sprawdzian:
Większości przejścia przez Rudawy nie pamiętam. Zasnąłem w marszu, najpierw w pełni kontrolowanie, korzystając z łatwego odcinka drogi. Później już odlot na całego, co gorsza równo ze mną odleciała Gosia. Było zimno, a my odstawiliśmy piękny zombie walk. We wspomnieniach został mi tylko taki obraz
– otwieram oczy
– widzę podejście i zakręt
– zamykam oczy
I tak w kółko, miałem wrażenie, że stoimy w miejscu, że nie przesuwamy się naprzód. Nawet się cieszyłem, bo można dłużej spać. W końcu jednak podejście się skończyło i wyszliśmy na rozwidlenie. Obudziliśmy się, tylko po to, żeby stwierdzić, że nie wiemy gdzie jesteśmy. Trochę główkowania, wsparcie nowoczesną technologią – ostatecznie nas rozbudziło i przy okazji udało nam się ustalić, że nie zeszliśmy tak strasznie. Po kilkuset metrach wróciliśmy na szlak, już bardziej przytomni. Bez problemów zaliczyliśmy PK3, a potem dotarliśmy do Janowic. W międzyczasie zrobiło się ciepło, nastroje się poprawiły i tylko czekaliśmy posiłku na Różance.
Jeszcze Pod Kontrolą:
Do różanki, podobnie jak 6 lat wcześniej, podejście wyszło w słońcu. Rano trzęsłem się z zimna, teraz chciałem zdjąć bezrękawnik. W końcu dotarliśmy na szczyt i zeszliśmy na polanę. Po szybkim posiłku zajęliśmy kawałek miejsca na nasłonecznionej trawie i poszliśmy na planowany sen. Ten zaś nieplanowanie się wydłużył…
Jak widać, Gosi aż tak się spać nie chciało – na zdjęcia siły jeszcze były
Ruszyliśmy dalej i bez większych przygód dotarliśmy do Okola – to tutaj popełniłem największy błąd poprzedniego podejścia – rozdzieliłem się z Weroniką, tylko na chwilę. Tym razem o rozdzielaniu nie było mowy i mimo zmęczenia po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Nie odnajduję miejsca, gdzie pogubiłem kiedyś pogubiłem drogę, cały odcinek wchodzi bez większych problemów. Na zejściu do wioski wpadamy na Marcina Świerca, który cyka nam fotkę. Morale wzrosło i jakoś tak z większym spokojem szliśmy w nastającej szarówce.
autor – Marcin Świerc
Już Poza Kontrolą:
Droga na górę Szybowcową była dziwna. Puściłem sobie w słuchawkach Szreka, nastrój trzymał się dobry. Z Gosią było ciut gorzej, ale też się trzymała. Mimo to wkradało się rozkojarzenie i zwykłe zmęczenie. Na skrzyżowaniu przed Leśnicą trochę się zawahaliśmy, pewność trasy uciekła. A już całkiem zniknęła, gdy po przekroczeniu asfaltu trzeba było przejść przez pastucha i pole pełne krów. W zapadającej ciemności wyglądały dostatecznie strasznie, sam nie wiem co bym zrobił, gdyby jednak postanowiły nas pogonić. Ostatecznie nie stało się nic. Przysypiając dotarliśmy na szybowcową, gdzie obiecujemy sami sobie spanie na Perle Zachodu. Chwila patrzenia na Jelenią Górę, tym razem z północy, a później ruszyliśmy dalej. Zeszliśmy do Jeżowa, ale z Gosią robiło się już coraz gorzej – momentami nie zostawało mi nic innego, tylko ciągnąć ją za rękę. Po raz kolejny stwierdziła, że asfalt jej nie służy. Obudziła się odrobinę przy strzelnicy, na czas, żeby pomóc mi przebrnąć odcinek do Perły. Z pomocą znowu przyszła technologia, zdjęcia na stronie organizatorów i nawigacja GPS. Ostatecznie po drobnych błądzeniach przeprawiliśmy się po kładce na Bobrze.
Tu czekała nas nieprzyjemna niespodzianka – słyszana z oddali muzyka okazała się totalną bibą w schronisku (a raczej „gościńcu”). O wejściu do budynku nie było mowy (Gosia mimo to próbowała), załapliśmy się tylko na żurek na ławkach przed budynkiem. Morale spadało, dobrze, że była chociaż ta zupa. Obiecaliśmy sobie spróbować złapać kawałek podłogi na stacji paliw kilka kilometrów przed nami i poszliśmy dalej. Byłem senny, ale patrząc na Gosię wiedziałem, że ze mną to jeszcze pikuś. Na wołania słyszałem tylko słabe „yhy”. Szczyt kryzysu przyszedł tuż przed stacją, gdzie niemal siłą przeciągnąłem ją przez drogę. Sam w tym czasie nie usnąłem chyba tylko dlatego, że musiałem nas z tego wyciągnąć. To był najgorszy odcinek, z jakim przyszło nam się zmierzyć, a stację powitałem jak zbawienie. Na szczęście pracownicy byli na przejściowców otwarci i gotowi – znaleźliśmy dla siebie kawałek podłogi wśród innych zmasakrowanych i tak jak stałem, tak padłem spać. Były okolice północy.
Drugie Życie:
Mieliśmy spać dwie godziny, ale ostatecznie wyłączyłem budzik i poszedłem spać dalej. Obudziłem się sam z siebie około 4:20. Obudziłem Gosię, kupiłem kawę i hotdogi. Po takim śniadaniu byliśmy jako tako gotowi zmierzyć się z zimnem poranka. 4 godziny snu na kafelkach to nie SPA, ale jednak postawiło nas na nogi, Gosię bardziej, mnie trochę mniej. Tempo w okolicach 4 km na godzinę stało się standardem – ani trudnym, ani łatwym. Do limitu zostało 15 godzin, a kilometrów około 40, więc nie było powodów do niepokoju. Równo wpadł nam PK 9 a nastęnie PK 10.
Droga do Górzyńca poszła jeszcze sprawnie, za to podejście na Zakręt Śmierci było na tym etapie nie lada wyzwaniem. Nie pozostawało jednak nic innego, niż przejść i przez to. Od Zakrętu było już łatwiej i do punktu na Wysokim Kamieniu nastroje znowu poszły do góry. A na samym punkcie przywitało nas dwóch sympatycznych GOPRowców:
– Kontrolne pytanie, niech pani nie patrzy na zegarek i powie która godzina.
– Yyy… pewnie około 13:00?
– Nieźle, niech sobie pani usiądzie na karimatce i złapie oddech, jest 10:40.
Owoce, miła rozmowa i pojedyncze krople deszczu. W sumie fajnie, ale znowu trzeba było się podnieść i ruszyć do przodu. W drodze przez grzbiet mijamy się z inną parą piechurów, a w tym czasie zaczyna padać. Słyszę kroki Gosi za plecami, co jakiś czas zerkam co z nią, a ta wydaje się trzymać całkiem dobrze. Dopiero po kilkuset metrach zauważam, że to nie ona, tylko dziewczyna z którą się mijaliśmy. Czekam, a po chwili Gosia dogania mnie, a jej stanu na pewno nie nazwałbym dobrym. Moje morale też padło. Było mi zimno, było mi źle. Próbowałem sobie powtarzać, że i tak mamy farta, mogło tak być przez całą trasę. Mimo to kryzys dopadł mnie na całego. Co ciekawe, zbiera to Gosię, która przejęła na ten czas dowodzenie. Praca w zespole jednak popłaca. I tak człapaliśmy w stronę Jakuszyc, deszcz przestał padać, a wraz z nim pożegnałem mój kryzys. Na szczęście, bo Gosia dotarła w tym czasie do etapu, w którym boli już po prostu wszystko. Mnie w sumie też bolało, ale… jakoś tak przyjemnie, niemal rozkosznie (masochista, czy jak?). Po raz kolejny doszliśmy do wniosku, że ludzie startujący w czymś takim nie są normalni. Mijając się z ekipą z Połowy Przejścia, dotarliśmy w końcu do Jakuszyc.
Wymęczmy to:
Jakuszyce to prawie jak meta. Zostało nam 8 kilometrów, tyle co nic. Wiedziałem, że idąc przez Przedział trzeba się skupić na nawigacji, ale w zasadzie czułem już finisz. Z Gosią było gorzej – do masochistek się nie zalicza i wszechogarniający ból jej nie służył. Mimo to zagryzła zęby i po krótkiej przerwie wyszliśmy na szlak, już po raz ostatni. Droga na Przedział poszła równo, za to on sam okazał się problematyczny. Z pomocą przyszli jednak inni zawodnicy spotkani na trasie, którzy przerobili ten fragment tydzień wcześniej. Jak szedłem tu w 2009, odcinek był skomplikowany i dużo osób gubiło drogę. Szlak został zmieniony w 2011 roku, niemniej wydawnictwo Plan do tej pory zmian na mapy nie naniosło – dalej więc przejściowcy mają nawigacyjną niespodziankę na zakończenie przygody.
Od ominięcia Przedziału trasa zeszła mi na oszukiwaniu Gosi na przemian z popychaniem jej do przodu. Ktoś wymyślił rozrzucić kłody w poprzek drogi którą szliśmy, powstał nam więc aerobik dla niepełnosprawnych. W końcu kamieniste zejście (tor saneczkowy?) i dotarliśmy do Kamieńczyka. Gdzieś na początku planowaliśmy tu postój na piwo. Ostatecznie minęliśmy go marząc już tylko o mecie. Droga z kamieni na sztorc, skrzyżowanie, znak mówiący że do mety 15 minut. W naszym wykonaniu to będzie 10, powiedziałem. Do Gosi w końcu dotarło, że to naprawdę końcówka. Udało mi się nawet namówić ją na kawałek truchtu, mimo że chwilę wcześniej miała problem iść. Uśmiechy na twarzach. Zmęczenie nie zniknęło, ale wszystko co złe, zostawiliśmy za sobą. Pozostało tylko wbiec na metę. Zegar pokazał 43:40, ale nie miało to znaczenia. Przeszłość ostatecznie została rozliczona.
Post Scriptum:
Po odmeldowaniu się na mecie głód wygrał w nas z sennością (w zasadzie to senności prawie nie czułem, za to głód…). W pamięci miałem pizzę, którą jadłem 6 lat temu przed Przejściem. Knajpę odnaleźliśmy, ale pizzy w niej nie było. Mimo to polecam – Niebo w Gębie, to nazwa i zarazem opis jaki nadaję tej knajpie. Że dobre jedzenie to jedno, ale widok schabowego wielkości pizzy, czy półmetrowych kawałków żeberek (dostały mi się dwa takie), wywołuję na twarzach naprawdę ciekawe miny. Jeśli tylko zawitacie do Szklarskiej, walczcie o stolik (kilka takich walk też mieliśmy okazję obserwować).