Sezon TRI ma się ku końcowy, przynajmniej w moim wykonaniu. Być może jeszcze spontanicznie coś tam wpadnie, ale zasadniczo co było do zrobienia w tym sezonie, zrobiłem. Trzy połówki to i tak aż nad to, jak na moją głowę.
Zaczęło się szaloną wyprawą na Karkonoszmana – jechać, nie jechać, „dobra, to jednak jechać”. Zimny, deszczowy, ponury poranek przed startem, uparta myśl w głowie, co ja tutaj w zasadzie robię… i nagle trzeba biec do wody, bo to już. Tak pobiegłem, że zrobiłem najlepszy czas na pływaniu ever (również jeśli idzie o samopoczucie). Wycieczka rowerowa po trasach, które znałem z obozu, kryzys, który przywitałem na totalnym luzie, a nawet z uśmiechem. Dziecięca radość z otrzymanych wafelków i przegapienie w tym wszystkim najtrudniejszego odcinka trasy. Po czymś takim bieg był już tylko podsumowaniem, które trzeba było zrobić, nie patrząc na styl. Wejście na przełęcz Karkonoską to mieszanina śmiechu i łez ze zmęczenia, a potem… a potem rura do mety i ściganie tych, którzy łyknęli mnie na dole. Szkoda, że nie było z kim się ciąć na Śnieżce, bo mogłoby być naprawdę ciekawie. Ostatecznie na szczycie melduję się ponad pół godziny szybciej, niż rok temu.
fot. Marcin Oliva Soto
Drugą połówką był Poznań. Tutaj już nie było wątpliwości, zmęczony czy nie, jechać musiałem. Była robota do wykonania, nawet gdyby miało być nieprzyjemnie. Mimo to, gdy bladym świtem otworzyłem oczy i usłyszałem wiatr za oknem, coś we mnie się zbuntowało. Mimo to dotarłem do startu pływania, tym razem wyjątkowo nieprzyjemnego i wolnego (większość trasy naprzeciw falom). Wychodząc z wody, porzuciłem marzenia o dobrym wyniku i zacząłem grę o zwykłe utrzymanie poziomu. Nie zgubiłem się w systemie workowym, sprawnie wskoczyłem na rower i… przejechałem 20 km ze średnią 37,5 km/h na totalnym luzie. Tego dnia poznałem potęgę wiatru. Ostatecznie średnia prędkość w okolicach 32,5 na godzinę, czyli słabiej niż w poprzednich latach. Po czymś takim raczej można było się żegnać z życiówką, ale po raz pierwszy poczułem, jak to jest wejść na świeżo na etap biegowy. Nie było mowy o kryzysie czy zwątpieniu i choć tempo nie było mocne, to jednak rosło z każdym kilometrem. Wyrównałem straty i jeszcze dołożyłem co nieco do licznika. Planowane pierwotnie łamanie 5:30:00 zamieniło się w cholernie przyjemny wynik 5:16:16. Z rozpierającą świadomością, że to przecież nie był dzień na życiówki.
fot. Jarek Błaśkiewicz
I w końcu przyszła Gdynia. Znaczek IM, z którym trudno konkurować, nawet jeśli tylko na dystansie 70.3. Tu przyjechałem walczyć i śrubować wyniki, tu miałem odkuć sobie niepogodę w Poznaniu. Tu był plan minimum (5:15) i marzenia o ataku na 5:00. Tu w końcu była też totalna niewiadoma jeśli chodzi o pogodę. Ostatecznie prawie się udało – deszcz przyszedł w nocy i wchodząc do wody mieliśmy względny spokój. Mimo psikusa organizatorów, mimo pierwszego w życiu pływania w morzu, mimo sporej (jak to na morzu) fali, z wody wybiegłem sporo poniżej 40 minut. Przeraźliwie długi dobieg po rower, bruk na starcie, na którym gubię jeden żel i w końcu dziurawe i kręte serpentyny skutecznie jednak przystopowały mój entuzjazm. Jeszcze skuteczniej robili to sędziowie sprawiający wrażenie, jakby gwizdali na wszystkich, tylko nie na peletony. No i wiatr, on znowu był, choć lżejszy i w trochę lepszej konfiguracji. Chwila na uspokojenie, poukładanie sobie wszystkiego w głowie i można było zacząć dociskać. Pomagały rozłożone na rowerach kobiety, które wystartowały 10 minut przede mną, pomagała też temperatura i brak deszczu. W końcu zaczął pomagać też wiatr, który pchał do końca pętli. Ostatecznie półmetek zamykam z wynikiem 34,5 km/h na zegarze. Stawiam wszystko na jedną kartę i postanawiam utrzymać tempo. Sędziowie jakby się ogarnęli, zaczęli rozbijać coraz rzadsze peletony, które najzwyczajniej w świecie puszczałem przodem, zostawiając sobie często nie 10, a 100 metrów odstępu. Szło dobrze i bez nerwów. I tylko na ostatnich wirażach, gdzie cięliśmy się w większym tłumie, ciśnienie znowu mi podskoczyło, gdy musiałem odpuścić, żeby nie narażać się na kartkę. Wyszło w sumie dobrze, jako rozluźnienie przed biegiem. Biegiem, na którym powitało mnie słońce.
To nie była radość której doznałem w Poznaniu. Gorzej, po 3-cim kilometrze zaczęły przychodzić skurcze, z którymi nie walczyłem na bieganiu już dawno. Tym razem jednak wiedziałem co zrobić – wystarczyło zachować spokój i nie rwać za wszelką cenę. Marsz, 20 kroków w innym rytmie, przejście w spokojny trucht, za który widzowie wynagrodzili mnie brawami. „Mała awaria”, rzuciłem tylko i tak to naprawdę traktowałem. Skurcze nie wróciły i chociaż tempo nie powalało, to udawało się trzymać powyżej 12 km/h. Gdzieś tam w głowie kołatały się myśli o odpuszczeniu walki, o tym, że 5:00 jest już dawno pozamiatane. Myśli, które zwyczajnie udało mi się odsunąć na bok. Rosnąca temperatura, koniec pierwszej, a później drugiej pętli. Spokój, spokój, spokój. Brak sił do przyciśnięcia, więc tylko trzymanie tego, co jest. Ostatecznie do finiszowania udało mi się zebrać dopiero na pół kilometra przed metą, za to poszedł on naprawdę żwawo. Ostatecznie finisze zawsze szły mi dobrze. 5:07:46
fot. Gosia Grudowska
I… I to by było na tyle. Zostaje satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. I świadomość, że do granicy mam jeszcze daleko, bo psychicznie barierę pięciu godzin już pokonałem – nawet jeśli dzień jej złamania jeszcze nie przyszedł. I choć projekt Iroman w obecnej formie stoi pod znakiem zapytania, to wiem jedno – sezon 2016, jaki by miał nie być, na pewno będzie wyjątkowy (nie tylko w kategoriach TRI)