Debiut w triatlonie. Impreza, do której szykuję się od zimy i której wynik da odpowiedź na pytanie „co dalej”
Miejsce: Poznań, Malta
Start: 9.30
Założenia: przeżyć, poczuć, doświadczyć
Wyzwanie: Dokopać Krasusowi
Marzenie: Złamać 5h
——————————————————
Relacja
Stało się! Zostałem „połową człowieka z żelaza”! Nie wiem, czy nie lepiej mi było zostać „całym człowiekiem z gliny”, ale teraz nie ma już odwrotu. Kto chce, niechaj czyta, jak do tego doszło.
Początki, a na początku był…
Zaczęło się chaosem. Jak zawsze. Tym razem chaos wynikał z czytania ze zrozumieniem. Z brakiem zrozumienia znaczy się. Okazało się, że nie wystarczy stawić się na starcie w niedzielę rano, wypadałoby pojawić się w sobotę na odprawie i… zostawić rower. W piękną słoneczną sobotę wsiedliśmy więc z Asią w auto i miałem okazję przypomnieć sobie krajową 11stkę. Donoszę – jest lepiej niż kiedyś!
Bo design też się liczy! – w barwach wojennych
Na miejsce dotarliśmy bez problemu, za to potem chaos pogłębiał się. Odprawa nie była w tym samym miejscu, w którym biuro zawodów, za to nasze auto stanęło w punkcie trzecim. Całości dopełniała strefa zmian w której trzeba było zostawić rower. Piękna łamigłówka dla logistyka, jeśli dodać brak czasu, zakręcenie i ogólną niewiedzę. Na szczęście przy wejściu na odprawę udało mi się złapać Krasusa, od którego… dowiedziałem się więcej niż od organizatorów! Ogólnie całe zawody były naznaczone mniejszymi bądź większymi wpadkami z ich strony, ale nie chcę do tego więcej wracać – liczę, że wyciągną wnioski na drugą edycję. Po wizycie na saunie, znaczy się, po odprawie odstawiłem rower i ruszyliśmy na nocleg do Dusznik. Kolacja, rozmowy, śmiechy… kurcze, już późno, a człowiek musi tak wcześnie wstać… gdy zasypialiśmy na dworze właśnie zaczynała się burza, a my liczyliśmy na odrobinę ochłody na dzień zawodów…
Wstęp, czyli o tym, jak nie przegrać przed startem
budzik o 5:30. na dworze pada i coś tam jeszcze grzmi. szybkie śniadanie, do auta i w drogę. Przed siódmą meldujemy się na parkingu koło Malty. Wyluzowani, jeszcze kupa czasu do ósmej, o której mam stawić się w strefie zmian. Bez pośpiechu przebieram się, zbieram do kupy sprzęt i ruszamy w stronę trybun. Po drodze spotykamy Krasusa z żoną, który rzuca na odchodnym „po co mam wracać do strefy? Przecież zamykają o ósmej”. Myślałem, że robi sobie jaja. Niezrażony idę do bramek, jest mniej więcej 7:50. Wchodzę z tobołami, rozwalam się przy rowerze. Ktoś coś mówi, że mało czasu, dopytuję o co chodzi. Zonk! Strefę trzeba OPUŚCIĆ do 8.00 am! Znaczy zostało mi kilka minut na ogarnięcie sprzętu, poukładanie wszystkiego na zmiany i zabranie czterech liter na zewnątrz. Stał się w tym momencie cud, bo spokojnymi ruchami zrobiłem co miałem do zrobienia i wyszedłem ze strefy w momencie, gdy zaczęto wypraszać ludzi. Nie zapomniałem o niczym. A już przy wyjściu zobaczyłem gościa, który przybiegł właśnie z rowerem. Ciekawe, czy został wpuszczony…
„Nie mamo, nie czekaj z obiadem”
Dodam jeszcze, że miałem prezent od losu – w rzędzie było 310 miejsc, a mój numer to… 310! Dostałem więc miejsce na samym końcu rzędu, z kupą miejsca dla siebie. Teraz pozostawało tylko czekać na start, oglądając w międzyczasie akrobacje lotników i pływanie dystansu 1/4 IM (spryciarze, nazwali to dystansem „krótkim”…). W końcu pakuję się do wody, dopływam na miejsce startu i…
Pływanie – niezatapialny
Tumult w wodzie, okrzyk z gardeł kilkuset pływaków, podniosła muzyka i w końcu wystrzał z armaty. Zaczęło się. Konkurencja której bałem się najbardziej. Start był ze sporej szerokości, mimo to zachowawczo nie pchałem się na pierwszą linię. Kładę się do kraula i próbuję płynąć. Udaje się przez jakieś 20 metrów, po czym – skurcz łydki. „No pięknie, ku**wa, pięknie”. Przez głowę przechodzi mi myśl „to koniec”. Dopiero po chwili się uspokajam. Wracam do pozycji i zaczynam płynąć ciągnąc nogę za sobą. Chrzanić to, i tak kiepsko macham nogami, to mogę ich wcale nie używać. Ale zatopić się nie dam! Nie i tyle! Nim dotrę do brzegu, zaliczę tych skurczy jeszcze kilka, żaden jednak nie pośle mnie na dno.
Dużo czytałem o łomocie, jaki można dostać w wodzie. Być może dotyczyło to tych, którzy płynęli z przodu, ale załapałem się tylko na kilka kuksańców. Za to sam przeciągnąłem się nad jednym człowiekiem – to prostsze niż się spodziewałem, chwytasz za ramię i ciągniesz. Biorąc oddech skontrolowałem jeszcze, że nie utopiłem niewinnego człowieka i ruszyłem dalej. Spokojnie, ręka za ręką, wlokąc nogi za sobą. Mijam pierwszą boję, ludzi dookoła coraz mniej, coraz łatwiej utrzymywać rytm. Zauważam jeszcze, że pomimo wolniejszych (a przez to rzadszych) ruchów, płynę minimalnie szybciej niż ludzie dookoła. Widzę jednak coraz mniej, bo okulary parują. W pewnym momencie nie zanurzam głowy, zamiast tego ściągam okulary. Cholera, już wiem, dlaczego zrobiło się tak luźno – zniosło mnie mocno na prawo. Cóż, jak na lądzie, tak i w wodzie potrafię wybrać wariant i go realizować. Nawet jeśli ten wariant jest bardzo innowacyjny. Ostatecznie więc płynę zygzakiem w mniej-więcej we właściwym kierunku.
I tak to szło. Powoli, spokojnie, samotnie… szum w uszach, miarowe wkładanie rąk do wody, co jakiś czas skurcz, innym razem korekcja kierunku. To nie takie straszne, jak mi się początkowo wydawało, a w drugiej części pozwoliłem sobie nawet odrobinę przyspieszyć. I jeszcze płynąłem tak jakby prościej! Cel w każdym razie osiągnięty, nie utonąłem!
T1 – konkurencja dodatkowa, czyli bieg przez płotki
No dobra, te skurcze to jednak trochę niefajne się okazały na lądzie. Podbiegam do strefy zdejmując w tym czasie piankę. Wbiegam pomiędzy barierki, ktoś krzyczy „nie tędy!”, już wiem, że źle zrobiłem. Nie cofam się jednak, tylko napieram dalej wzdłuż krat odgradzających strefę od kibiców. Na końcu alejki oczywiście drogę do mojego roweru zagradza barierka – pobiegłem trasą, którą będę wracał z rowerem. Niewiele myśląc skaczę przez barierkę, co skutkuje totalnymi skurczami w obu łydkach. Próby zdjęcia pianki są już poważnie utrudnione, niemniej udaje mi się to zrobić. W miedzy czasie dostrzegam Asię, która cyka mi kolejne kilka fotek:
buty, okulary, kask, jeszcze numer… rower zdjąć i biegiem do belki! Czuję jeszcze, że nasypałem sobie trochę kamieni do butów, trudno, olać je. Wybiegam, za belką wsiadam na siodło. Jest pod górkę, mnie dalej męczą skurcze i za cholerę nie mogę się wpiąć. Mija mnie Krasus, co totalnie mnie dekoncentruje, w końcu wpinam jednego buta. Później dowiem się, że poszło mi całkiem sprawnie, w strefie spędziłem mniej niż 3 minuty, a pływanie zrobiłem w równe 47 – to daje czas poniżej 50 min, dużo lepszy niż zakładałem. Ale nie to było w tym momencie istotne, trzeba lecieć
Rower – uważaj, z lewej
Na start podjazd, szybko doganiam Krasusa. Zamieniamy kilka słów i lecę dalej. I w tym miejscu warto wspomnieć o pogodzie. Wszyscy spodziewali się upałów jak na Hawajach, a tymczasem dorównać im mogliśmy najwyżej wilgotnością powietrza – było pochmurno, co jakiś czas siąpił deszcz a wszystko dookoła pokrywała warstwa wilgoci.
Już na pierwszym zakręcie poczułem, że będzie ciekawie. Każdy mocniejszy ruch kierownicą to walka o utrzymanie równowagi. Na szczęście większość zmian kierunku góra-dół, a nie prawo-lewo. Kładę się na leżaku i obserwuję średnią prędkość. Stabilizuje się gdzieś powyżej 34km/h przy kadencji powyżej 80. Nie miałem żadnego planu na ten etap, nie wiedziałem na ile mnie stać. Zaufałem swojemu ciału, które twierdziło, że tak jest dobrze. I tak sobie jechałem, kilometr, za kilometrem. Mijając ludzi to z prawej, to z lewej, zależnie od tego, na co pozwalały warunki. Trasa była taka, jak lubię, interwałowa, minimalny podjazd a za nim minimalny zjazd. Nie nudziła, a jednak była spokojna. Minuty leciały, po około 40stu zabrałem się za pałaszowanie pierwszego żelu. Mocowanie taśmą zdało egzamin, za bardzo nie zwolniłem, a żel już się skończył. Sprawdził się też własnej roboty bidon na kierownicę, choć tutaj picia zabrakło ciut za szybko. Gdyby był skwar, miałbym problem, a tak było na styk. Minuty mijały… samotnie
Ja nie pedałuję, ja się toczę!
Uczucie samotności przytłacza. Ludzie dookoła, policja, widzowie, kierowcy, nawet inni zawodnicy… to tło, coś co mija obok i po chwili znika. Nie bardzo mając pomysł, co robić, zaczynam się modlić. Tak, modlić. Znam dwie modlitwy, zapętliłem je w kółko i zacząłem powtarzać, najpierw w głowie, potem pod nosem, aż w końcu na głos. Któryś gość musiał dosłyszeć, bo spojrzał na mnie jak na świra. Ale to pomaga, czas zlatuje jakoś tak szybciej. Nawrotka, droga powrotna i znowu Poznań. Zaczynają się zygzaki z niezłymi zjazdami. I zaczyna się pełnoprawne oberwanie chmury. Nawet za bardzo się nie waham, „najwyżej zaliczę glebę i będzie po wszystkim”. Gleby nie ma, jest za to kolejny wyminięty peleton. W mieście kilka przejazdów przez tory, koła chyba trochę oberwały, bo zaczyna mi trzeć hamulec. Rozpinam przedni, trze mniej, ale jednak – nieważne. Pora na drugie okrążenie. Na nawrotce po raz kolejny widzę Krasusa, ma do mnie ze 200-300 m. Dojeżdżam do Kostrzyna i nawracam. W nogach już ponad 60 km i dociera do mnie, że jednak się męczę. Pojawia się myśl, że odpłacę to na biegu, ale na razie nie zwalniam, bo w zasadzie po co? Jedzie się ok. Nawrotka i… doganiam BO. Jezu, to ona jest przede mną? I przed Krasusem? Cholera, to my się nieźle obijaliśmy dotychczas. Wymieniamy uprzejmości i jadę dalej. Wjeżdżam do Poznania, czuję, że coś jest nie tak, chociaż oddech cały czas bardzo spokojny. O tym, co jest nie tak dowiaduję się na 4 km przed końcem etapu. Na którymś z kolejnych podjazdów dociskam, żeby nie stracić prędkości i… trzy skurcze skutecznie zatrzymują moją kadencję do zera. Ups… Walczę ze sobą, na szczęście mam już z górki i mogę się toczyć. W końcu puszcza, robię kilka delikatnych obrotów. Zmniejszam obciążenie i dużo spokojniej pokonuję ostatni odcinek. Łudzę się jeszcze, że może na bieganiu będzie ok, ale w głębi duszy już wiem, że to koniec ścigania. Potwierdzam to przy próbie zdjęcia butów – do belki dojeżdżam unieruchomiony, a żeby było śmieszniej, na sam koniec wyprzedza mnie Krasus. Całość zeszła 2 h 44 minuty, ale ponoć była dłuższa niż powinna. Wynik dobry, tylko co z tego…
T2 – jeszcze potrafię kąsać!
Mimo skurczy przez strefę biegnę. Nawet szybciej niż Krasus, ale ten ma na nogach buty, a ja jestem boso. Odstawiam rower, ściągam kask, zmieniam buty, łapię batoniki i drugiego GPSa i wio! 1:55 wedle oficjalnego czasu, ponownie ładny wynik jak na debiut. Wybiegam ze strefy, ale już czuję nadchodzącą klęskę.
Biegnij, Rudy, biegnij!
Za daleko się nie nabiegłem. W zasadzie w każdym mięśniu w nogach mam skurcz. Przechodzę do marszu, postanawiam coś zjeść i „przemyśleć”. Mija mnie Krasus, mija mnie BO. I wiecie co? Nie umiem wam opisać tego, co działo się na tym etapie. Musiałbym chyba zapisać jeszcze raz tyle słów, co dotychczas. Dlatego będzie krótko. Z marszu już się nie wyrwałem. Każda próba powrotu do biegu kończyła się po maksymalnie kilkuset metrach. Powoli wychodziło słońce, dookoła było coraz więcej kibiców. Byli naprawdę świetni, podnosili na duchu, motywowali, czasami nawet opierniczali z góry na dół. Na początku nie rozumiałem, dlaczego wołają do mnie „rudy”, zapomniałem o barwach wojennych.
pod koniec drugiej pętli przyszło apogeum – znalazłem w końcu moją lubą, a gdy stanąłem by porozmawiać, skurcze zaatakowały ze zdwojoną siłą. Jakaś kobieta chciała mi pomóc, ale odmówiłem. Nie chciałem, to miała być moja walka, niezależnie od tego, czy regulamin na to pozwala, czy nie. Tu już nawet nie chodziło o wynik, tylko o wiarę w samego siebie. Udało mi się po kilku minutach – a może to były sekundy? Niepewnie stawiam pierwsze kroki, by przejść do „świńskiego truchtu”. wywołałem tym lawinę oklasków, bo wszystko działo się pod trybuną. I tu nastąpiło zmartwychwstanie. Na jakiś czas przeszedłem jeszcze do marszu, pozwoliłem nogom złapać ostatni oddech i ruszyłem do boju. Ludzka psychika to niesamowita sprawa – jeszcze 5 minut temu nie byłem w stanie się ruszyć, a teraz biegnę, kilometr, za kilometrem. Skurcze łapią, ale nie poddaję się im, nie pozwalam się opanować. Tempo jest żałosne, ale biegnę, ba wyprzedzam innych zawodników. Mało tego, teraz to ja zachęcam ich do walki. W sumie ostatnie półtorej pętli wychodzi biegiem. Koniec jest już w palącym słońcu, ale to nie ma najmniejszego znaczenia – mogło by się nagle zrobić -20 a i tak bym dał radę. Choćby czołgając się.
Żegnam się z tymi, którzy stoją przy trasie – niektórzy zagrzewali mnie do walki przez wszystkie cztery okrążenia. Pod trybuny dobiegam z ręką uniesioną w znaku wiktorii. Marna ta wiktoria, bo „bieg” zajął mi aż 2 h 35 min, jednak dla mnie jest to wygrana nad własnym kryzysem. No i w końcu zostałem „połową żelaznego człowieka”
—————————————
Podsumowanie następnym razem – relacja i tak wyszła dłuższa, niż planowałem 😉
Przeżyć? Chcesz zrobić czas plasujący się w 10% najlepszych i mówisz o przeżyciu?;) O przeżyciu to mówią ci, którzy uciekają przed limitami czasowymi, Ty chcesz zrobić debiut z przytupem jakich mało!
5:00 też by mi się marzyło, ale w tych warunkach pogodowych będzie to niebywale trudne i raczej się nie nastawiam.
A co do kopania, to zapraszam w sobotę o 17:30 nad Maltę, będzie można się kopnąć w tyłek na szczęście (szczegóły pikniku na blogasku;))
Krasus, „przeżyć” było w kontekście „doświadczyć” 😉
To jest debiut, dlatego nie robię sobie specjalnych nadziei co do konkretnego czasu, bo zwyczajnie nie wiem, co będzie. Równie dobrze może wyjść 5 jak i 6 godzin. Albo wycof, chociaż przed tym będę się bronił za wszelką cenę.
I niestety jadę dopiero w niedzielę z samego rana – organizacyjnie nie dam rady w sobotę, poza tym wolę wstać wcześniej, niż nocować w aucie. Ale nie bój się, przed startem kopa dostaniesz 🙂
Obcykaj kwestię wstawienia roweru do strefy zmian, orgowie piszą, że nie można tego zrobić w niedzielę.
No właśnie się wczoraj w dzień połapałem. Dupa blada… przygarnie mnie znajoma pod Poznaniem, ale logistycznie robi się to wszystko masakrą. Jak dla mnie duży minus dla imprezy, bo nie widzę powodu, dla którego nie można oddać roweru w niedzielę rano.
Komentarze z 31 lipca pod wpisem z 4 sierpnia 🙂 , który opublikowałeś wczoraj?
No właśnie sprawdzam jak to cholerstwo zadziała – próbuję zrobić tak, żeby notka „przed startem” była w jednym miejscu razem z relacją z zawodów – ale żeby ta relacja jednak lądowała na górze w aktualnościach. Masz jakiś pomysł jak to inaczej ugryźć?
A 4.08 to data zawodów akurat, a nie wpisu 😉
Rozumiem, że „w jednym miejscu” nie oznacza konsolidacji dwóch wpisów?
Cóż… zrobiłem to topornie – otworzyłem notkę „przed startem”, zrobiłem podkreślenie i zacząłem pisać relację. Na koniec Zmieniłem datę na bieżącą, żeby trafiło na szczyt listy w aktualnościach…
Popracuj nad kategoriami. Dwa wpisy w kategorii np: „tri”, a relację dodatkowo w kategorii „aktualności”. O ile dobrze zrozumiałem Twoje intencje 🙂 .
Zawsze można w relacji podlinkować poprzednie wpisy na ten temat i już;)