Godzina 3:30 am. Pora wstawać. Asia przewraca się na drugi bok – też wcześnie wstanie, ale tym razem nie jedzie ze mną. To będzie pierwszy raz od bardzo dawna, gdy nikt nie będzie mi towarzyszył na zawodach. Jeszcze nie do końca przytomny dopakowuję rzeczy na bieg, budzę się przy „śniadaniu” (kolacji?). Za kółkiem lepiej nie spać. Jakbym jednak miał problem, to konwój więźniów przed Lubinem skutecznie otwiera mi oczy (tyle radiowozów o takiej godzinie to ciekawe przeżycie). Dalej trasa leci szybko, trzeba tylko zwalniać przy kolejnych radarach. Wyrosło ich trochę od ostatniego razu jak tędy jechałem. Po siódmej docieram do Gorzowa, gdzie po kwadransie lokalizuję w końcu restaurację z literką M. Jeszcze zatankować i można lecieć do Dębna. Mylę trasę i ostatecznie wjeżdżam od strony Kostrzyna – jest okazja zerknąć na trasę biegu, widać już punkty odżywcze. Dojeżdżam do centrum do bazy, gdzie prawie rok temu startowała Nocna Masakra. Miłe wspomnienia tamtej walki z Braćmi Grabowskimi.Odbieram pakiet startowy i idę na godzinkę spać w aucie. Po porannym mrozie nie ma śladu, a słońce miło przygrzewa przez szyby…
Przebudzenie jest błogie – ciepło, słonecznie, w oddali słychać jakąś rozmowę. Ahhh, a ja mam tu dzisiaj biegać? No dobra, niech będzie, dlaczego nie. Po marcowej chorobie szansa na walkę o super wynik zniknęła, pozostaje szansa w Krakowie. No, ale 3:30 chyba nabiegam? Przecież to w zasadzie 5 min/km, no, ciut szybciej. Ubieram się, ostatecznie zakładając cienką bluzę na bezrękawnik i idę szukać baloników na 3:30.
Tak, ci którzy biegli już w Dębnie pewnie chichoczą pod nosem. Dla tych, którzy w Dębnie nie byli – jako, że są to mistrzostwa, to Zajęcy nie ma. Nie ma i koniec. Skąd ja miałem wiedzieć? Uświadomił mnie znajomy na którego przypadkiem wpadłem w okolicach startu. Nooo, nie, miało być wleczenie się za balonikiem do mety, bez myślenia, bez trzymania tempa – tylko ja i trampki machające mi rytmicznie przed oczami. Trochę podłamany stwierdzam że wszystko mi jedno. Przyjechałem tu z jednym celem – ukończyć. Oby tylko nie wyrwać na początku… Strefa startowa zapełnia się, ponoć stoję za daleko jak na taki czas, ale może to i lepiej, bo mnie wyhamują trochę. Dość niespodziewanie pada sygnał startu i skromna grupka („ledwie” tysiąc ludzi z okładem) rusza.
Coś tam patrzyłem na mapę przed startem, ale nie wiedziałem w zasadzie co i jak. Trasa okazała się dość skomplikowana, ostatecznie wyszły 4 pętle po mieście pomiędzy którymi były dwa duże trójkąty po okolicznych wsiach. W mieście zadziwiająco dużo kibiców. Albo mieszkańcy naprawdę traktują maraton jako miejscowe święto, albo przepiękna pogoda wyciągnęła wszystkich na zewnątrz. Bo warunki trafiły się naprawdę piękne. Po kilku kilometrach, mijając bazę i własne auto zdejmuję bluzę i wrzucam ją pod samochód. Zostaję w samym bezrękawniku – w cieniu jest odrobinę za zimno, ale na otwartych ulicach pasuje idealnie. Pomny ostatnich rozmów na blogu Leszka o dokładności GPSów sprawdzam wskazania koło tabliczki 5km – mam tylko 20m różnicy, co jest miłym zaskoczeniem. Dookoła ludzie się tasują, ale coraz więcej twarzy trzyma się w stałej odległości. Biegnę za szybko, w okolicach 4:53 min/km. „odpokutujesz to”, przechodzi mi przez głowę, ale po chwili stwierdzam „co będzie to będzie”. Najwyżej do mety będę się czołgał. przecież w 6h (jak się później okazało, 5h) dam radę, choćby nie wiem co. Na razie jednak trasa idzie dobrze, większość odcinków biegnie w dół. Kibice, słońce, lekki wiaterek i biegowa euforia.
W końcu wybiegam z miasta. W pamięci mam na mapie duży trójkąt. Nie jestem tylko pewien ile razy mam go obiegać, ale to w sumie nieistotne. Zaraz za zakrętem siedzi grupa „dzikusów” – walą kijami w jakiś garnek, krzyczą, śpiewają i przybijają piątki. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam takich kibiców. Przypominają mi”żołnierzy” rozsianych na trasie Maratonu Wrocławskiego, którzy potrafili wesprzeć w najgorszych momentach… ale to nie Wrocław, wracam myślami do rzeczywistości. Dookoła sporo osób, w zasadzie mało kto już się tasuje. Patrzę na zegarek, tempo 4:52 wywiązuje się rozmowa i w zasadzie wszyscy biegną na 3:30. Ciekawa sytuacja… Długi odcinek schodzi mi na rozmowach. Zebrała się nas ciekawa grupa, kolarz który przejechał pół świata, drugi, który poświęcił się MTB, a teraz szuka nowych wrażeń… na rajdach biegałem zazwyczaj z ludźmi których znam, a rozmowy przybierały bardzo dziwne formy – tutaj była okazja do posłuchania o tym, co kto w życiu już zasmakował. Z dumą mogłem pochwalić się stażem w rajdach, a na rozmowie o Biegu Siedmiu Dolin zeszło nam ze dwa kilometry. Coś mi tam burczy w brzuchu, oddech delikatnie przyśpieszył, ale jest przyjemnie – biegniemy przez las, pod drzewami śnieg, z góry przebija się słońce. na liczniku już ponad 15km. Pilnuję się, żeby pić na punktach odświeżania – na trasę nie zabrałem nic swojego, więc jestem zdany na ich usługi. W końcu wybiegamy z lasu i skręcamy w stronę Dębna – widać tablicę 5km. Trasa robi się pagórkowata a w twarz uderza całkiem mocny wiatr. Im mniej drzew dookoła, tym bardziej dokuczliwy. Zmuszam się do tego, żeby przyśpieszyć i chowam za plecami grupki zawodników. Biegną ciut za mocno, ale wolę to, niż samemu walczyć z wiatrem. Mijam półmetek, mam minutę zapasu do zakładanego czasu, Garmin pokazuje tylko 200m więcej a dookoła widać pierwsze budynki miasta…
Koniec części pierwszej