Dzisiaj (niedziela) we Wrocławiu rozpoczął się cykl zawodów o nazwie Wrocławska Dycha. Biegi ma być organizowane w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.
Dla mnie ta konkretna edycja była świetną okazją do sprawdzenia postępu po styczniowym treningu. Ponadto, maraton Warszawski życzy sobie wyników z biegu na 10km – i wyniki owe trzeba podać do końca lutego. Podrapałem się trochę w głowę i… okazało się, że ja chyba nigdy nie biegłem równych 10 km. na zawodach! Cóż, życiówki obecnie nie zrobię, ale jakiś wynik podać trzeba – coby nie startować na końcu kilkutysięcznego tłumu.
Do Parku Tysiąclecia przyjechaliśmy z Asią przed godziną 9.00 – organizator prosił o wczesne przybycie żeby nie robić problemów przy rejestracji (na bieg zapisało się ponad 200 osób). Dodatkowo o 9.15 rozgrzewkę miała poprowadzić wice-mistrzyni Polski w 1/2 Ironmana – Joanna Susmanek. Zawsze to okazja do podpatrzenia czegoś nowego. Niestety – pogoda nie dopisywała tego dnia i na miejscu dołączyliśmy do marznącej na wietrze grupy zapaleńców. Rozgrzewka opóźniała się, jednak jakoś za bardzo mnie to nie bolało – nie miałem najmniejszej ochoty zdejmować kurtki. W końcu, po mało zrozumiałej zapowiedzi przez megafon, pojawiła się drobna, uśmiechnięta dziewczyna. Udało jej się poderwać do truchtania i wymachów sporą grupę ludzi, ja jednak wolałem dalej chować się pod kurtką. W końcu jednak nie było wyboru, trzeba coś przetruchtać przed startem. Gdy wróciłem do Asi, okazało się, że przypadkiem wpadła na innych mieszkańców Brzegu – Łukasza wraz z małżonką.
Plan na ten dzień był skromny – pobiec tą dychę poniżej 45 min. Ciągle jeszcze nie czuję się za pewnie, w głowie karciłem się, żeby nie przegiąć na początku i nie zniechęcać się w trakcie. Z dyscypliną cały czas u mnie krucho… równo o 10.00 wystrzał dał sygnał do startu i zaczęła się zabawa. Dosyć szybko oderwała się spora grupa która pognała do przodu. Nie dałem się porwać, ale i tak z przerażeniem zobaczyłem na zegarku 4:08/km. Zwolniłem, średnie tempo spadło do 4:20 i… i wolniej nie potrafiłem. No bo dlaczego? Przecież nawet oddech mi za bardzo nie przyśpieszył. „Masz przerąbane Kociołek – skoro już biegniesz takim tempem, to utrzymaj je teraz do mety”. Na całe szczęście dookoła było naprawdę dużo osób i miałem się na kim zawiesić. Na pierwszej nawrotce (w dwóch miejscach trasy był zwrot o 180 i powrót po własnych śladach) miałem okazję podziwiać Panią triatlonistkę w akcji – a na którejś następnej nawet przybić jej piątkę. Ogólnie na trasie było naprawdę dużo kobiet, wiele z nich uśmiechniętych – w przeciwieństwie do ponurych przedstawicieli płci męskiej.
Pierwsza z dwóch pętli jakoś poszła, GPS pokazywał tempo 4:21 i… 5,2 km. Cholera, po raz kolejny organizator swoje, a Garmin swoje. No nic, może druga pętla będzie krótsza?… Cały czas biegnę mniej więcej w tym samym towarzystwie, od czasu do czasu ktoś wyrywa do przodu, czasami ja doganiam kogoś kto jednak nie wytrzymał tempa. Z każdym kilometrem cieszyłem się, że ja się do tych ostatnich nie zaliczam. Tempo spadło nieznacznie, do 4:23, ale przy tych wiatrach to w sumie było nieuniknione. W końcu odcinek asfaltu, pora zacząć przyśpieszać. Ostatni odcinek do mety to walka z wiatrem i prośby w głowie „niech to się już skończy!”. No i skończyło się.
To nie był bieg na maksimum możliwości. Finiszując czułem, że mam jeszcze trochę zapasu. Tym bardziej ucieszyło mnie tempo – ostatecznie 10 km przebiegłem w 43 min, 37 sec. czas netto na mecie to 45:24 (przy zmierzonym dystansie 1,41 km).
Mission Complited. I tylko co ja mam teraz wpisać na maraton Warszawski?
Zdjęcia autorstwa Asi
No, ładnie, ładnie – gratki ^,^
Hej, wpisuj 43:37 i tyle 🙂