Jakoś tak się złożyło, że pierwszy wpis dotyczyć będzie końca. Pierwszy (a raczej „zerowy”, bo przed rozpoczęciem projektu) krokiem był powrót do biegania. I to prawdziwy powrót – 01.01.2013 czułem się jakbym nigdy w życiu nie biegał. Albo jakbym biegał wiele lat temu. Miałem problem z przebiegnięciem 5km, o trzymaniu tempa nie mówiąc. Czułem się tragicznie. Wychodziłem z myślą, że przebiegnę 10km, a wracałem zmasakrowany po 5km truchtu. Tak się nie dało.
Stąd powstało założenie na styczeń – „wrócić”. Byle jak, nie patrząc na razie na czasy, nie patrząc nawet na dystans. Byle by wychodzić na trening. Jak po drugiej pętli stwierdzę, że dość, to zejdę. ale zrobię przynajmniej te dwie. I… i udało się!
Nie wygląda może zbyt ambitnie, ale wyszło i tak lepiej niż się spodziewałem. W sumie w styczniu przebiegłem 105 km. (16treningów), dwa razy byłem na basenie, a w ramach „ignorowania komunikacji” przejechałem na rowerze ponad 50 km. W ostatnim tygodniu było już naprawdę przyjemnie. We wtorek pobiegłem 5 km. w tempie 4:19, a dzisiaj pomimo deszczu i wiatru zmobilizowałem się do wyjścia na 10 km. – sprawdzian przed niedzielnymi zawodami. Cel uznaję za zrealizowany.
A jakie plany na luty? Celów jest kilka. przynajmniej raz w tygodniu pojawiać się na basenie, przynajmniej dwa razy w tygodniu wsiadać na trenażer (liczę, że w marcu będzie już można poszaleć na zewnątrz). Przede wszystkim jednak chciałbym wrócić do poziomu biegowego z jesieni (10 km. w 40 min.). Wiem, że jest to w moim zasięgu, nawet szybciej niż do końca lutego. Byle by nie przegiąć.
A już w niedzielę relacja z Wrocławskiej Dychy – zawodów na które jadę bo… powinienem? Ale o tym już następnym razem.