11 ukończony maraton. Od pierwszego, we wrześniu 2010, zmieniło się wszystko i nic. Dystans, ból na trasie, nawet muzyka… nawet myśli na trasie idą w tych samych kierunkach… I tylko czasu na trasie trochę mniej się spędza.
Tym razem na zawody pojechaliśmy aż w cztery osoby – liczebność dawno już u mnie niespotykana. Do samochodu przygarnęło nas dwóch Marcinów, znajomych Gosi. Dla ułatwienia na początku wyprawy dostali numery (1 i 2), które utrzymały się do samego końca. Głównym plusem takie układu był niewyczerpany wprost potencjał do rozmów – w aucie, w hostelu, przy jedzeniu, przed startem i na mecie. Dawno się tyle nie nagadałem i nie nasłuchałem.
Nocleg Gosia wyszperała w Hostelu Poco loco – trafiliśmy do pokoju o nazwie „Nowak”, jak się okazało, na cześć Kazimierza Nowaka, którego określiłem tylko jednym mianem – wariat. Oczywiście w tym pozytywnym sensie. Mam nową lekturę na swojej liście. Kolacja w knajpie, nocne polaków rozmowy, okazja do posłuchania co nieco od triathlonisty – pływaka. W końcu sen. Poranne śniadanie, fiksujący żołądek (na szczęście w granicach normy), pakowanie, bagaże do auta, baza maratonu, depozyt… to wszystko przeleciało naprawdę szybko, nawet poranne zimno pojawiło się i zniknęło. Na starcie udało mi się w miarę łatwo dopchnąć do swojej strefy (nie to co rok temu…), już w słuchawkach zarejestrowałem, że prowadzący rzuca butami w tłum – kto złapie, ma go oddać na mecie w zamian za nową parę. Pomyślałem, że ciekawie biegłoby się maraton z butem pod pachą, ale na szczęście leciały w innym kierunku. Ustawiam się kawałek za zającem na 3:00, jest luźno, brama startowa niedaleko. Chwilę po sygnale startowym mogę już biec, o marszu w zasadzie nie ma mowy. Pozostaje lecieć.
Tempo 4:16/km na maratonie ma swoje prawa, o których nie zdawałem sobie sprawy. Przede wszystkim, kilometry lecą naprawdę szybko. Po raz kolejny stwierdzam, że biegnący szybciej mają łatwiej – przynajmniej jeśli idzie o głowę. Drugim prawem szybkiego biegania są punkty żywieniowe. Chwytanie kubeczka przy pełnej prędkości wymaga sporej uwagi. Robienie tego w tłumie biegnącym koło zająca – wymaga iście akrobatycznych zdolności. Zając nie czeka, leci swoje, a gonienie go po punkcie do prostych nie należy. W związku z tym, naoglądałem się scen przy punktach – a to ktoś wbiegł w stolik z wodą i dostał blatem po żebrach, a to ktoś inny biorąc kubek wywrócił 30 innych… To jest walka, Panie, tu nie ma sentymentów.
Trzecią ciekawostką którą zauważyłem, było coś na kształt „zmiany ligi”. biegnąc, zwłaszcza później, w czasie kryzysu, odniosłem wrażenie, że za peletonem na 3:00 są tylko jednostki, głównie ci, którzy polegli w walce. Tak jakby od tych tysięcy osób z tyłu odgradzała mnie jakaś dziura. Albo lecisz na trójkę, albo kilkanaście(dziesiąt) minut mniej. Walczący o 3:05 to prawdziwi samotnicy. Albo to moja zniekształcona zmęczeniem percepcja…
Kryzys przyszedł. To było oczywiste, że przyjdzie. Nie wiedziałem tylko kiedy dokładnie i co z nim zrobię. Przyszedł gdzieś na 27 kilometrze. Włączyłem AC DC, nakręciłem się trochę i jakoś przeszło. Taktyka zdała egzamin do 33 kilometra, na którym zwyczajnie wysiadłem z pociągu o nazwie 3:00. Jeszcze po chwili zwolnienia próbowałem utrzymać odległość od peletonu, ale to już były ostatnie podrygi. Dołączyłem do grona trupów snujących się do mety.
9 kilometrów. Szybka kalkulacja, i wyszło jakieś 45 minut walki. Znam już swoje tempo podczas takich zjazdów. Oczywiście warunkiem było, żebym nie posypał się całkiem. Zagryzłem zęby i zacząłem odliczać kilometry do stadionu – w mojej głowie to już był koniec trasy, a zawsze to kawałek bliżej. Czekałem też na jedną petardę, którą miała mi przynieść MP3… Przyszła tuż przed stadionem. To dosyć zabawne, śpiewać sobie o tym, że ryba w wodzie wie jak się teraz czuję. W każdym razie, okazało się to zbawienne dla głowy, nawet jeśli z nogami za dużo nie zrobiło. Za to minę w czasie śpiewania miałem nietęgą:
Zdjęcie Autorstwa Bazylowy Mus
Za stadionem pozostały już tylko 3 kilometry walki. Walki z wiatrem, jak się okazało. Szczegół w zasadzie bez znaczenia – i tak bolało, więc wiatr w tą, czy w tamtą… Widząc bramę „start” zbieram się do finiszu. Brama, zakręt, dywan, druga brama… można już umierać w spokoju. Katowane od godziny skurczami nogi mogą się już wyłączyć. Trójka nie pękła, ale tak naprawdę sam nie wierzyłem w to, że pęknie. Mimo to nie żałuję, że spróbowałem – zające (bo było ich dwóch, każdy robił po połówce) poprowadzili rewelacyjnie, co widać na międzyczasach. Jak już połamię trójkę, to będzie trzeba takie równe tempo trzymać samemu…
P. s. Dawno mnie tak nogi nie bolały. Poważnie. Maratony są dla masochistów, reszta niech startuje w ultra.