Bieszczady. Jest w Polsce kilka miejsc, w które mam dalej, ale też kilkaset takich, w które mam bliżej. Tak naprawdę, to sam nie umiem powiedzieć, dlaczego postanowiłem jechać na te zawody. Pewnie to sprawka tej całej BO, no bo jaki inaczej to wyjaśnić? W każdym razie Asia jak zobaczyła, ile kilometrów trzeba przejechać postawiła sprawę jasno – „jedź ty sobie sam, co?”
Na moje szczęście, nie zostałem sam – w dniu wyjazdu znalazłem sobie towarzystwo w postaci Michała. Chłopak młody, właśnie zaczyna biegać, a jazda autem dalej sprawia mu frajdę – idealny kompan na taką wyprawę. Plan zakładał wyjazd w piątek wieczorem, dojazd wczesnym rankiem, start i powrót na sobotę wieczór. Masakra w czystym wydaniu, taka, jak za startów w PMNO (z pozdrowieniami dla RDS’u). Wyjechaliśmy więc z Wrocławia o 23:00, a droga, mimo remontów A4 poszła nam szybko – o 4:00 byliśmy na miejscu, mogliśmy więc podziwiać zaporę Myczkowską w pierwszych promieniach słońca, które gdzieś tam próbowało się przebijać na wschodzie. Nie pozostawało nic innego, jak pójść spać. Znaczy się, ja poszedłem spać, bo okazało się, że Michał nie przywykł jeszcze do kimania w samochodowym fotelu. Gdy o siódmej otworzyłem oczy, wyglądał… no, na wczorajszego.
Gdy decydowałem się na start w Zaporowym, miałem chwilę zawahania jeśli chodzi o dystans. Nie chciałem sobie robić masakry, połówka, zwłaszcza w górach nie wchodziła w grę. 1/4 to też mogło być ostro, zwłaszcza, jak pogoda nie dopisze. Ale znowu jechać tylko na 1/8 taki kawał drogi… nic to, dam z siebie wszystko, to będzie dobrze. Sprintem otworzyłem sezon, to sprintem go zamknę.
Szybko zaliczyłem rejestrację na zaporze i wróciłem do auta. Gdy ja ogarniałem rower i resztę sprzętu, w autobusie obok ogarniała się… orkiestra! Poszło im sprawniej niż mi (ciekawe, jaki czas by mieli w T1) więc mogłem ich tylko posłuchać, jak zmierzali do zapory. Kończę ogarniać sprzęt, a Michał zachwyca się Kochanką. Mówi, że pewnie waży ze trzy kilo. Nie powiem, bawią mnie trochę takie reakcje. Odstawiamy rower i resztę potrzebnych rzeczy do strefy. Tam wpada na mnie rzeczona Bożena – mam w końcu okazję podpytać kogoś o trasę. Mówi, że na bieganiu będą odcinki marszu. Tak, jasne, na pięciokilometrowej trasie mam maszerować? Mimo to jestem trochę zaniepokojony – przecież na Karkonoszmanie złoiła mi tyłek na biegu, wiec chyba wie co mówi? Ostatni raz wracamy do auta, ja zakładam piankę, a Michał dostaje do rąk aparat. Idziemy na odprawę, a po drodze spotykamy smerfetki. Siedziały takie smutne na tej zaporze, takie znudzone… no i jak tu nie zagadać? A najprościej przecież o wspólne zdjęcie – przecież nie zapytam tylu dziewczyn o numery telefonów…
Jak to powiedział Błażej „do twarzy ci w niebieskim” 😉
Na odprawie dowiaduję się kilku przydatnych rzeczy odnośnie strefy zmian. Zaczynam się też zastanawiać jak niby mamy się wydostać z wody na tamę. Już chwilę później mam okazję się przekonać, że będzie to trudne – zejście do wody (masakrycznie zimnej, mimo zapewnień organizatora) wymaga sporej uwagi, a na dnie czeka gruba warstwa gałęzi i liści. Do startu już tylko chwila, a ja mam problem się zanurzyć w tym lodzie. W końcu się przełamuję i płynę kawałek kraulem. Wracam do brzegu żeby poprawić piankę, a większość osób ustawia się w wodzie i czeka na start. To skąd w końcu mamy startować, z betonu, czy z wody? Nie mam czasu dopytać, bo zaczyna się odliczanie. Udaje mi się tylko wejść kawałek do wody, gdy pada sygnał do startu – niektórzy są 30 m przede mną, co przy tym dystansie jest sporym nieporozumieniem. Nie pozostaje nic innego, jak płynąć…
To jednak nie jest takie proste – po trzech machnięciach ręką dostaję od kogoś cios w twarz. Okulary, i tak całkiem zaparowane, spadają mi z oczu. zdejmuję je i płynę z głową nad powierzchnią. Do teraz nie umiem powiedzieć, jakim cudem nie wypłukałem soczewek z oczu. Pociesza mnie tylko to, że odcinek do przepłynięcia jest krótki. Szybko opływam boję (jak się nie chowa głowy pod wodę, to nawigacja jest bajecznie prosta) i po kolejnych pięciu minutach dopływam do brzegu. Jeszcze mały korek na podbiegu po schodach i wchodzę do strefy. Nie obijam się i po kolejnych dwóch minutach siedzę już w siodełku. Rozpędzam się, mijam dwie czy trzy osoby, ale pierwszy podjazd szybko studzi emocje i rozgrzewa ciało. Oho, zapomniało się, jak się jeździ w górach. Plan jest jednak jasny – dać z siebie wszystko, naciskam więc mocniej na pedały, przez co po chwili sapię jak parowóz. Trasa taka, jak lubię, czyli interwałowa, kawałek do góry, kawałek w dół. Mijam kilka osób, mnie w zasadzie nie mija nikt, tylko z jednym gościem się tasuję. Dojeżdżam do zapory w Solinie, przejazd przez „Krupówki” to niezła sprawa (ciasny, wygrodzony korytarz między straganami i turystami), a na samej zaporze znajduję chwilę, żeby rozejrzeć się dookoła. Słońce wyszło, są góry, jest woda i czyste powietrze. A licznik pokazuje już prawie połowę trasy, więc gdzieś tu za chwilę powinna się zacząć „górka” którą pamiętam z mapy. No i faktycznie – zaczyna się…
Wyglądam tu na nieźle sponiewieranego – a to było tylko 10min w wodzie…
Droga zaczyna się wić do góry. Ostro do góry. Już na samym początku mijam jednego zdziwionego zawodnika – pyta, co brałem, a ja niewiele myśląc odpowiadam, że tlen. Mam nadzieję, że nie potraktował tego dosłownie. Odjeżdżam, uparcie naciskając noga, za nogą. Trochę to przypomina podjazd do Karpacza, jest mniej kilometrów w nogach, za to człowiek chciałby się uwijać, bo trasa krótka. Co jakiś czas zmieniam taktykę, raz jadę w staniu, raz siadam i skupiam się na kręceniu pedałami. Daje to efekt, bo po każdym zakręcie widzę coraz bliżej plecy konkurencji. W pewnym momencie z góry pędzi jakiś wariat. To znak, że do szczytu już niedaleko, bo przecież nie odstawili mnie na kwadrans, co? pod kołami mam spękany asfalt, a po lewej co i rusz widać wykrzykniki oznaczające co większe wyrwy w nawierzchni – to tak w kwestii wariata pędzącego w dół. Po jakimś czasie leci następny i jeszcze jeden. A później wyjeżdżam na prostą i widzę beczkę do nawrotu. To znaczy, że przede mną jest raptem kilka osób, nie więcej niż 10, raczej mniej. Mijam wolontariuszy i rozpoczynam zjazd.
Żeby robić coś takiego, trzeba mieć stalowe jaja, albo być chorym na umyśle. Stali w bokserkach nie noszę, więc chyba podpadam pod drugą grupę… widziałem przecież, jakie dziury czekają w drodze na dół. Po chwili pędzę tak, że świadomość niewiele zmienia – czasu na reakcję za dużo nie ma. W końcu nie jestem w stanie wykręcić przed jednymi wykrzyknikami i wpadam z impetem i trzaskiem w wyrwę. O dziwo cały czas między mną a ziemią jest rower, w dodatku ma całe koła, a ja jadę dalej. Ręce drżą z wysiłku i emocji, momentami mam problem zacisnąć dostatecznie klamki hamulców. W domu sprawdziłem, że średnia prędkość na tym zjeździe była w okolicach 52 km/h – maksymalna przekroczyła 60 km/h. Czyste wariactwo, którego koniec powitałem z radością. Udało się, nikt nie będzie musiał moich resztek ścierać z asfaltu. Teraz już tylko docisnąć do strefy i gitara. Mijam dwójkę zawodników, których przyblokował autobus, a po chwili sam jestem zblokowany przez osobówkę – kierowca postanowił pogadać przez telefon i zwolnić do tempa żółwia. Pierwszy raz mam więc okazję wyprzedzać na zawodach samochód. Wraca trasa góra-dół, zbieram się w sobie, żeby sprawnie przejechać te ostatnie kilometry. Doganiam następnego chłopaka, ale ten nie odpuszcza łatwo. Tasujemy się, ostatecznie przed strefą odstawia mnie na dobre 100 metrów. Obiecuję sobie, że łyknę go na zmianie, a on… objeżdża beczkę dookoła i leci następną pętlę. No pięknie, takim tempem lecieć to jeszcze raz… Tama, zeskok z roweru i bieg dookoła strefy. Rower na wieszak, zmieniam buty, i biegnę – cholera, znowu zapomniałem o kasku. Rzut do celu i można lecieć. Już tylko 5 km po pagórkach i fajrant. Niepokoi tylko, że tyle rowerów stoi w strefie.
O, tutaj za to jestem tak świeży, że aż frunę
Biegnę tak, jak kazano na odprawie, czyli za strefą w lewo. Przed sobą nie widzę nikogo, za to za mną ktoś goni – nie odpuszczam i na delikatnym podbiegu nie zwalniam. Zakręt w prawo, po chwili w lewo i wbiegam na zarośniętą trawskiem drogę pod górę. Sapię, za plecami słyszę sapanie konkurenta. Droga kończy się, przechodzi w leśną ścieżkę, cały czas do góry. Sapanie za plecami oddala się, za to ja tracę kontrolę nad oddechem. Ścieżka wspina się na jakiś kopiec, pod nogami więcej korzeni niż czystej ziemi. Pierwsze dwa takie kopce zdobywam truchtem, przy trzecim, zgodnie z zapowiedziami Bożeny, przechodzę do marszu i zaczynam się wspinać. Mimo zmęczenia, czuję niesamowitą frajdę, dawno nie miałem okazji walczyć z taką trasą. Kopców jest po drodze jeszcze kilka, później ścieżka biegnie już grzbietem. Za mną nie widzę już nikogo, przed sobą też i tylko taśmy rozwieszone na drzewach przypominają, że jestem na zawodach. Zaczyna się zbieg, na szczęście nie ma na nim błota, bo byłyby podobne wrażenia jak na rowerze. Wpadam na punkt z piciem, a ktoś krzyczy „pierwszy”. Nie kumam za bardzo o co chodzi, lecę dalej swoim tempem. trasa robi się błotnista, za to bardziej płaska. Trzymam stałe tempo, oddech się uspokaja i jakoś to leci. Nie mam garmina, został na rowerze, ale powinienem zbliżać się do końca. No i w końcu wybiegam z lasu – na trawiastą drogę, która mnie do niego przywiodła! Mam złe przeczucia, mimo to nie zwalniam – w końcu za chwilę powinna być meta, a za sobą słyszę jakiegoś zawodnika. Biegnę po strzałkach i docieram do zapory. Pytam, gdzie meta, a wolontariusze patrzą zdziwieni. W końcu jakaś kobieta mówi, że to przecież nie tu (jakbym nie wiedział, przecież meta miała być kawał drogi od strefy) i pyta, czy nikt nas nie pokierował. zawracam i wpadam na gościa który biegł za mną od początku odcinka. Wychodzi, że gdzieś coś pokpiliśmy i wpadliśmy na pętlę dla dłuższych dystansów. On klnie, ja nie wiem, czy się śmiać, wkurzać. Postanawiam że dotruchtam do mety, o ile uda mi się znaleźć właściwą trasę. Krzysiek, bo tak miał na imię mój konkurent postanawia mi towarzyszyć i tak to truchtamy narzekając na czym świat stoi. Znajduję miejsce, gdzie powinniśmy byli skręcić i tym razem lecimy już w dobrym kierunku. Trasa jest bardziej malownicza, za to mniej wymagająca, myślę, że nie odpuściłbym tu biegu. Mimo truchtu udaje nam się wyprzedzić jeszcze kilka osób i w końcu docieramy do mety. Jest ciepło, przyjemnie i w zasadzie to bawi mnie cała ta sytuacja. Wychodzi, że otarłem się o czołówkę, a ostatecznie miałem najgorszy czas na biegu wśród tych, którzy dotarli do mety. Michał przytomnie podjechał na metę samochodem i zdążył pstryknąć mi kilka fotek. Pakujemy się, jedziemy na strefę, dzięki znajomością z BO odbieram rower przed czasem i pakujemy się do auta. Gdy kończymy, zaczyna padać deszcz.
pozostało się tylko uśmiechnąć
I tu historia Zaporowego w moim wydaniu się kończy. Zamknięcie sezonu okazało się łudząco podobne do otwarcia, gdzie też skopałem pływanie, za to dałem czadu na rowerze i biegu. I nawet nr startowy trafił się ten sam. Obiecuję sam sobie, że na następny sezon sprawię sobie porządne okularki i parowanie nie będzie więcej moim problemem. A teraz pora skupić się na bieganiu, bo na ten rok mam jeszcze w planach nadgryźć moją życiówkę w maratonie – najbliższa okazja już niebawem w Poznaniu.