Poniższy wpis rozpoczyna serię „przegapionych relacji”. Nazbierało się tego trochę, a mi żona znowu wchodzi na głowę, że nic nie publikuję. Na pierwszy ogień idzie więc to, co działo się na początku sezonu, czyli start w triathlonie Łużyckim w Zgorzelcu. Zawody wykopała z otchłani internetu Asia, najpierw mnie na nie zapisując, a później bojąc mi się o tym powiedzieć. Blisko, za darmo i na krótkim dystansie (połowa olimpijki) – więc w sumie na co niby miałem być zły?
Działo się to 25 maja tego roku. Można powiedzieć, że lato zagościło w naszym kraju w pełni, od rana piękne słońce i czyste niebo. Wyjeżdżamy z domu bladym świtem i autostradą kierujemy się na Zgorzelec. Tam po krótkich zawirowaniach docieramy na niemiecką stronę miasta, a dokładniej nad pobliskie jezioro, gdzie zlokalizowano bazę i start. Gdy dojeżdżamy, jest tam już sporo ludzi, mimo, że do startu jeszcze sporo czasu. O dziwo, przeważają ludzie, którzy wyglądają jakby zamierzali się co najmniej na połówkę IM. Na miejscu wychodzi, że nie wszyscy doczytali regulamin i nie wiedzą, że do T2 (zlokalizowanej już po polskiej stronie Zgorzelca), rzeczy trzeba dostarczyć sobie samemu. Mnie ten problem na szczęście nie dotyczy, bo planuję jechać w butach biegowych, a 5 km przebiegnę coby się nie działo. Powoli ogarniam sprzęt, robi się coraz cieplej, a Makita nie wie co z sobą począć w takich warunkach – nie ma się gdzie schować przed słońcem, a na plażę nie wolno wchodzić z psami. Jak się później okaże, turyści mają zakaz w nosie i w wodzie tapla się całkiem sporo zwierzaków. Próbuję się skupić na przygotowaniach i nie wystawiać za bardzo na słońce. W końcu przychodzi moment, że trzeba się wbić w piankę i iść na start. Tam czeka mnie pierwsze niemiłe zaskoczenie – zejście do wody jest dość strome, dno gliniaste pełne kolein i kamieni, a na dokładkę jest dość wąsko. Ktoś z miejscowych mówi, że jeszcze tydzień temu woda była ponad pół metra wyżej i było inaczej. No nic, postanawiam że na starcie z brzegu będę ostrożny, wolałbym nie połamać nóg. Wchodzę do wody, pierwszy raz w piance w tym sezonie. Woda mocno kontrastuje z powietrzem, wydaje się bardzo zimna i mam opory nalać ją pod piankę. W końcu się przełamuję, wlewam i wychodzę na brzeg. Zbieramy się już w grupę do startu, gdy organizator informuje o przesunięciu startu o pół godziny – podobno niemiecka policja sprząta trasę po wczorajszej wichurze.
Fot. Asia
Trochę podkurzony ściągam piankę do połowy i idę szukać Asi. Jest gorąco, nie bardzo mam się czego napić, ani jak sprawdzić, ile czasu zostało. Znajduję Asię, zamieniamy kilka słów i wracam w okolice startu. W końcu, po około 40 minutach dostajemy sygnał, że start za chwilę. Zbieramy się przy wejściu do strefy startowej, a organizator „przypomina” że na zawodach jest zabroniony drafting. Nosz kurnia, co jest? W regulaminie nie ma o tym ani słowa, zawody sprinterskie, więc skąd taka informacja? I to na kilka minut przed startem, gdy już nic nie można zrobić? Moje szczęście, że nie umiem jeździć na kole i zostawiłem na kierownicy lemnodkę. Ustawiam się na starcie, sygnał i ruszamy. spokojnie wchodzę do wody i próbuję wyczuć moment, gdzie warto już zacząć pływać. Okulary parują mi jeszcze przed startem, jestem zmęczony czekaniem w słońcu i ogólnie czuję się do dupy. W dodatku te 750 m pływania to dużo, wolę rozłożenie dystansu według IM. Mi wychodzi lipnie, jak się później okaże, w wodzie spędzam prawie 23 minuty i wychodzę widząc tłumy przed sobą. Jakoś tak niezgrabnie zdejmuję przebieram się i wskakuję na rower.
Fot. Asia
Tu jest dużo lepiej. Powiew na mokre ciało skutecznie poprawia nastrój, a gładka asfaltowa droga zachęca do naciskania na pedały. To, że kręta, to nawet mi pasuje, szkoda tylko, że tyle na niej „tubylców” którzy z okazji ładnej pogody wybyli na spacer nad jeziorem. Kilka razy muszę mocno korygować tor jazdy, żeby nie wylądować w dziecięcym wózku czy na plecach jakieś pięknej Pani. Gdy oddalam się od jeziora jest już luźniej i tylko na rondach nie zawsze wiem, gdzie jechać. Mimo sporej ilości podjazdów i zakrętów udaje mi się utrzymać prędkość powyżej 35 km/h. Ten odcinek można podsumować jednym słowem – „szybko”. Do Zgorzelca dojeżdżam lekko zmęczony, ale w dużo lepszym nastroju. Zeskakuję z siodełka przed strefą zmian i wbiegam… Kurcze, gdzie ja mam odstawić ten rower?…
Fot. Zgorzelec.info – na wbiegu do T2
Logika podpowiada, że układ powinien być ten sam, co nad jeziorem. Błąd. Biegnę po lewej stronie stojaka i okazuje się, że muszę obiec strefę dookoła. Logika potrafi jednak zawieźć człowieka. Zdenerwowany odstawiam rower i biegnę do wyjścia, po drodze orientując się, że mam kask na głowie. Szybko postanawiam, że nie ma co wracać, to tylko 5 km do mety. Niestety, Pani przy wyjściu ze strefy jest innego zdania i każe mi wracać. Ehh… odkładam kask i tym razem udaje mi się opuścić strefę. Nogi trochę miękkie, jednak ostatni podjazd na rowerze zrobił swoje. Mimo to, okrążając stadion mijam dwóch gości, a obok mnie przefruwa jakiś młody chłopak. Leci tak, że nawet nie myślę o walce z nim. Jednak jakieś 200 m później zdecydowanie zwalnia – chyba nie przewidział, że ten piątak będzie trochę trudniejszy niż na treningu. Sam zresztą też czuję się średnio, podbieg w parku sprawia że zaczynam dyszeć jak parowóz. Nie mam garmina, bo został na rowerze, więc pozostaje mi biec na czuja. Dochodzę młodego sprintera i biegniemy obok siebie, widać, że nie odpuści tak łatwo. W końcu dobiegamy do rzeki, a mi przypomina się, że meta ma być na moście – no i most widać, nie tak daleko przed nami. Coś mi to jednak za blisko. Chłopak zrywa się i odskakuje mi na dobre 100 metrów. Mety jednak nie widać, przeczucie mnie nie myliło, za to chłopak ma dość. Zwalnia i zostaje sporo w tyle. Ja czuję się już zdecydowanie średnio, ale po raz drugi tego dnia mój nastrój wyraźnie rośnie. Wbiegam między budynki i widzę, tym razem chyba właściwy, most. Okazuje się, że meta jest nie na samym moście, a na podjeździe do niego. No i spoko, parę metrów mniej. Dociskam i sprintem wpadam pod dmuchaną bramę. Oficjalny czas to godzina, siedemnaście minut i czternaście sekund. Gdy później przeglądam wyniki widzę, że bieg był dużo krótszy, niż powinien (nie wierzę, że poleciałem 5 km w 18 minut).
Dostaję medal, chwytam kawałek pomarańczy i zawijam się do strefy zmian po rower. W tym słońcu nie jest to najprzyjemniejszy spacer. W końcu docieram do mojej kochanki i razem jedziemy nad jezioro, gdzie czeka Asia. Po drodze trochę się gubię i w efekcie cały powrót zajmuje mi więcej niż same zawody. Oj, logistycznie kiepsko to rozegraliśmy. Jeszcze raz jedziemy do Zgorzelca, odbieram resztę rzeczy i kierujemy się na obiadek do Jeleniej Góry. Słońce – niezmiennie – daje czadu.
Fot. Organizator – po odebraniu roweru wracałem przez metę, gdzie ostatni zawodnicy właśnie kończyli zmagania – to i na fotkę się załapałem.
Oficjalne wyniki pokazały, że pływanie ukończyłem jako 57, rower jako 22 a bieg jako 17, co ostatecznie dało mi 30 miejsce. Dobrze, i niedobrze, wyszły braki w pływaniu, nad którymi trzeba było popracować przed następnymi imprezami. Sama impreza, mimo trudnej pogody i kilku wpadek organizatorów, została mi w głowie jako fajna zabawa na krótkim dystansie, co jak się okazuje, potrafi skasować równie mocno, jak połówka IM.