Unoszę się w wodzie. Dookoła mnie masa innych ludzi, wszyscy w żółtych czepkach. Jest nas około tysiąca. Z każdą minutą robi się coraz ciaśniej, albo obrywam od osób dookoła, albo kajakiem który mam za plecami. Jak przez mgłę dociera głos spikera z brzegu. Również jak przez mgłę widzę boję, w stronę której mam płynąć. W zasadzie to przez mgłę, bo okulary mi zaparowały, a do tego nie mam soczewek. W końcu sędziowie cofają tych bardziej wyrywnych za umowną linię startu i pada sygnał.
Po wyjeździe do Poznania nie robiłem sobie wielkich nadziei. Chciałem tylko poprawić zeszłoroczny wynik, a to miało nie być trudne. Wystarczyło nie przegiąć na rowerze i nie umierać na biegu tak, jak w zeszłym roku. Pestka. A na nic więcej się nie nastawiałem. W sobotę sprawnie odstawiam rower do strefy zmian i zaliczam odprawę. W międzyczasie wpadam na stoiska zobaczyć, co mają ciekawego. Już wiem, dlaczego zazwyczaj tego nie robię – wyszedłem z namiotu prawie stówkę lżejszy. Po odprawie szybko jadę do Pauliny, która ugościła mnie tak, jak przed rokiem – kolacją i miłą rozmową. Pobudka w niedzielę przed szóstą, szybkie śniadanie i rura do Poznania. Docieram z zapasem czasu, więc ucinam jeszcze krótką drzemkę. Spokojnie uzupełniam wszystko w strefie zmian, po dłuższym wahaniu odkładam nerkę na rzecz bidonu na kierownicy. Już teraz czuć gorąc, ale liczę, że bidon wystarczy – a jak nie, to są jeszcze punkty na trasie. Wracam do auta i szykuję rzeczy na pływanie. Już mam wychodzić na start, gdy przypominam sobie, że jestem w okularach. Przerzucam cały bagaż w poszukiwaniu kosmetyczki i soczewek – niestety, zostały u Pauliny. Prawie się popłakałem ze śmiechu, bo ostatnim razem zapomniałem okularów do pływania. Teraz już na bank nikt mnie nie poratuje, za to mogę zaryzykować i walczyć na ślepo. A w zasadzie to muszę a nie mogę, bo przecież się teraz nie wycofam przez głupie soczewki. Zamykam auto i idę na start. W międzyczasie widzę kolejnych spóźnialskich którzy biegną z rowerem do zamkniętej już strefy zmian (ciekawe, czy ich wpuszczali…). Klamka zapadła.
Sygnał do startu i zaczyna się wodne piekło. Tyle ludzi musi się skończyć obiciami. Na szczęście udało mi się dobrze wybrać miejsce startu i ani ja po nikim nie płynę, ani nikt po mnie. Mimo to czasami obrywam tak, że chce się kląć. Nawigacja sprowadza się do podpatrywania z której strony mam więcej zawodników. Założyłem, że lepiej trzymać się wewnętrznej strony toru, bo tam jest sporo bojek nawigacyjnych i łódek z sędziami, którzy w razie czego zepchną mnie na właściwy tor. To zdaje egzamin, bo po dłuższym czasie docieram do pierwszej, a następnie drugiej boi z tego odcinka. W międzyczasie wpadam co jakiś czas na małe żółte bojki. Pierwsze dwie wziąłem za głowy zawodników i miałem wyrzuty sumienia, bo nieźle te głowy zdzieliłem ręką. Na nawrotce znowu tłoczniej, chyba sporo osób nadłożyło na zewnętrznej. Zawracam w stronę startu i po chwili tłum rzednie. Znowu trzymam się wewnętrznej, co jakiś czas wpływam na bojki, ale dzięki temu wiem, że płynę mniej więcej dobrze. We mgle przede mną majaczy wieża, wiem, że mam ją mieć mocno po prawej i broń boże nie płynąć do niej. W końcu majaczy z przodu coś na kształt białej bramy. A przynajmniej taką mam nadzieję. Dociskam i po kolejnych minutach jeden z sędziów podaje mi rękę i stawia do pionu. Czuję się o niebo lepiej niż rok temu, nie ma skurczy i nie słaniam się na prawo i lewo. W biegu zdejmuję piankę i lecę do swojego roweru. Ktoś w tłumie krzyczy „dawaj Irek!” – ki diabeł?
Strefa, tak jak zauważyłem wcześniej, jest strasznie ciasna. Rower na rowerze, na skrzynki nie ma miejsca. Mimo to idzie mi sprawnie. postanawiam założyć buty już teraz i przeczłapać w nich całą strefę. Dobiegam do belki, wskakuję na rower i do roboty. Mimo, że każę sobie jechać spokojnie, garmin pokazuje po chwili średnią 33km/h – i ta średnia rośnie. A przecież nie wrzuciłem jeszcze blatu. Dojeżdżam do nawrotki w Kostrzynie, układ jest dużo łatwiejszy niż rok temu, całość to w zasadzie bardzo długa prosta. Za nawrotką jest w dół, więc tempo jeszcze bardziej rośnie. Przekracza już średnią 34. Przez głowę przelatuje, że znowu za to zapłacę, ale jedzie się lekko. Wjeżdżam do Poznania. Znowu słyszę „personalny” doping, tym razem wyłapuję już kto to – Krasus, który jak widać, postanowił zmienić stronę i wcielił się w kibica. I chyba ma ze sobą kilka osób. Pozostaje krótki odcinek po Poznaniu i koniec pierwszej pętli.
Zaczyna się robić ciepło, wiatr jest w twarz a trasa jest lekko pod górę. W bidonie picie kończy się w ekspresowym tempie, bo wolę pić na zapas niż oszczędzać. Mimo, że jest trudniej tempo raczej nie spada poniżej 30 km/h. Droga do Kostrzyna dłuży się, plecy i szyja zaczynają dokuczać, ale mimo to jakoś to idzie. W końcu docieram do nawrotki. Z wiatrem jest dużo łatwiej, za to skończyło się chłodzenie – a temperatura rośnie. W ramach „zajęcia się czymkolwiek” zaczynam liczyć, w jakim czasie powinienem skończyć rower. Wychodzi że poniżej 2:40 i każdy kolejny kilometr to potwierdza. Mijam kibiców na zjeździe z pętli i staram się do końca utrzymać równe tempo. Powtarzam sobie, że odpuszczę dopiero na zjeździe do strefy, żeby na spokojnie zdjąć buty i złapać oddech przed biegiem. Idzie zgodnie z planem, Ostatni podjazd nie kończy się skurczami. Żeby jeszcze tak nie prażyło…
Przez strefę biegnę. Zmiana idzie szybko, nawet garmina zdjąłem z roweru w czasie zjazdu. Tylko telefon z tabletkami jakoś trudno mi wcisnąć w kieszeń. Ruszam i zaraz za strefą wpadam na pierwszy punkt z wodą oraz kurtynę wodną. Wody większość rozlewam, a kurtyna powoduje niezły szok. Po pierwszym kilometrze tempo mocno spada, nogi są na granicy skurczy, ale nie ma tragedii. Zwalniam, wyrównuję oddech i postanawiam przeczekać. Tylko kurcze ciężko czekać w biegu. Sięgam po tabletkę a tu zonk – jest tylko telefon. No to zostałem bez jedzenia. Dobrze chociaż, że komórka się ostała. Kolejne kurtyny, kolejne punkty z wodą i pierwsza pętla się kończy. Mijam Garnek mocy, a w tłumie znowu pojawia się Krasus…
Pozostałe pętle mam w pamięci jako totalne przemoczenie pomieszane z przegrzaniem i totalnym odparowaniem. Torebki z lodem, woda z butelek, woda z kurtyny woda z kubków… woda, woda, woda. I słońce. Co jakiś czas liczę czy wyjdzie mi z tego wszystkiego 5:30 czy nie wyjdzie. W połowie ostatniej pętli mam cholerną ochotę sobie darować i przejść do marszu. 5:30 pęknie tylko, jak zbiorę się w sobie, a ja nie mam sił zebrać się w sobie. Przechodzę do marszu na 10 metrów po czym wracam do biegu. To chyba jednak za blisko mety na takie wygłupy. Co chwila mijam się z dwoma gośćmi z projektu IRONMAN 2010 i staram się na nich skupić. Popędzam ich, licząc, że sam się rozruszam. Patrzę na garmina, patrzę na tabliczki na trasie… wychodzi, że powinno się udać. Tylko dlaczego kurcze to jeszcze tak daleko? Ostatnia tabliczka z napisem 21,5 km rozwiewa moje wątpliwości – trasa jest dłuższa, nawet o tym wspomnieli na odprawie… za tabliczką dociskam, dookoła pełno kibiców i czuć już metę. Mijam z dziesięć osób, a na widok zegara który pokazuje 5:31 tylko się uśmiecham. W sumie to nie pierwszy raz, gdy brakuje tak niewiele, a przecież cel został osiągnięty – poprawiłem się o 40 minut!
I kurcze, nawet nie czułem się tak źle – w drodze do auta wsiadłem na rower! Coś nie potrafię ostatnio iść w trupa, meta wita mnie w zbyt dobrym stanie. Starość, Panie, Starość…
P.s. Zdjęcie tylko jedno, bo Asia więcej nie znalazła. Twierdzi, że za szybko te zawody zrobiłem i nie załapałem się na fotki…
Chyba, a raczej na pewno mijałeś mnie na rowerze 🙂 i w ogóle zazdroszczę wyniku na rowerze, i gratuluję całościowego wyniku, jest rewelacyjny, zwłaszcza w takich warunkach 🙂
Hej Mari – być może, ale wiesz, tym razem pięknych kobiet nie mogłem za bardzo podziwiać (cholerna ślepota)… piękny wynik na pływaniu, mam do czego dążyć na treningach. Wychodzi, że lepszy byłem tylko na rowerze, bo bieg poszedł nam niemal identycznie 🙂
Dopiero teraz trafiłem na Twoją relację i odczułem ulgę. Wydawało mi się, że wyprzedzałeś mnie na rowerze na początku pierwszej pętli, ale nie chciałem sobie wierzyć. Teraz obejrzałem wyniki i faktycznie wyszedłem z wody wcześniej, to nie był sen! A rower zaiste imponujący (mówię o czasie nie tylko o sprzęcie 😉 ), postanowiłem, że jak będę duży, będę jeździł jak Irek!
Tylko jeszcze nauczę się przebierać (sam sobie zaimponowałem czasem w T2, tylko 35 osób zrobiło to wolniej ode mnie…).
Hej Jędrzej – widzisz, ty lubisz długo ciuszki zmieniać, ja lubię się długo w wodzie taplać. Każdy ma coś dla siebie 😉
Pozostaje nam obu pracować nad słabymi stronami – pójdź na zakupy ciuchowe z kobietą, dostaniesz stertę ubrań i 3 minuty na przymierzenie wszystkiego 😀