Motywator sytuacyjny:
Niedzielne popołudnie, dom rodziców. Sielankowa atmosfera – ciepło, po niedawnym obiedzie sennie i leniwie. Na zewnątrz mokro, a słońce powoli chyli się ku zachodowi. Nic, tylko usiąść i pisać wiersze… znaczy się, zalec na kanapie.
I jest tylko jedno małe „ale”, jeden szczególik, który nie pozwala usiedzieć na miejscu i rozkoszować się lenistwem – trzeba przetestować buty które chcę zabrać na zawody w przyszły weekend. Nie biegałem już w nich ze dwa lata, trzeba sprawdzić czy stopa dalej sobie z nimi radzi. A czy jest lepszy sposób na testowanie takich butów, niż upodlenie się w lesie pełnym błota?
Czołówka na głowę i heja na dwór. Nie mam konkretnego planu, nie wiem, gdzie mnie nogi poniosą, wiem tylko jedno – jakoś treningu będę oceniał po ilości błota przyniesionego na spodniach i butach. Wybiegam przez bramę, tutaj jest względnie sucho, skręcam przy kapliczce w stronę krzyża… o kurcze, ale drogę walnęli, autostrada w środku lasu! No tak, widziałem już podobne w okolicy, widać cały las pokryli taką siatką. Przecinam ją i docieram w miejsce, które zapamiętałem – prawie kilometrowy, łagodny podbieg, dzisiaj usiany kałużami i błotnymi koleinami. Początkowo próbuję je omijać, ale z każdym krokiem coraz śmielej stawiam nogi na tym, co się akurat nawinie. W uszach na odgłos muzyki wyobraźnia nanosi przyjemne mlaskanie błota.
Zakręt i zaczyna się zbieg. Bez zawahania przyśpieszam, czasami lekko ślizgnę się w błocie, ale jak na te warunki, to trzymam się fantastycznie. Przeskakuję nad kolejną dużą kałużą… o, znowu „autostrada”! Hymm, to mój zakręt chyba będzie za nią gdzieś… przecinam i biegnę dalej, podejrzanie zarośniętą drogą. ilość chaszczy powoli rośnie, coś kolczastego ciągać po nogach. Nagle trafiam na powalony w poprzek pień. I drugi i jeszcze… jedne przelatuję górą, inne obchodzę, starając się nie wytracać tempa. Z ostatniego wybijam się w górę i zaliczam chwilę wolności, zanim ciężko spadnę na ziemię.
Droga ostatecznie kończy się na granicy lasu. To zdecydowanie nie była moja droga, ale i tak było fajnie. Tylko teraz jakoś wrócić… brakuje mi mapy, albo chociaż kompasu w rękach. Czuję, jakbym przestrzelił PK i wyleciał w kosmos, ale to uczucie jest podejrzanie przyjemne. Dawno już nie gubiłem się na żadnym rajdzie, brakuje mi tego. Szybko obieram kierunek gdzie powinna być moja droga i zygzakiem przebijam się na azymut, raz przez zalane pole, raz przez zarośnięty las. Coby było ciekawiej, drogę co jakiś czas przecina mi rów melioracyjny, na którym mogę poćwiczyć skoki. Po pewnym czasie odnajduję ścieżkę wydeptaną w młodniku przez grzybiarzy i wpadam na… mijaną wcześniej autostradę.
Rzut oka na zegarek, mam apetyt na jeszcze trochę. Odpalam czołówkę i podkręcam tempo, które mocno spadło po chaszczowaniu. mijam dom, dobiegam do podbiegu i w zasadzie połykam go, bo nogi same niosą. Na zbiegu jest jeszcze przyjemniej, a w słuchawkach depeche mode śpiewają o ukojeniu duszy. Moja dusza już chyba dzisiaj została ukojona dostatecznie, bo płuca zaczynają dawać o sobie znać. Wpadam na autostradę, dobiegam do cmentarze… kogo to niesie do nas o takiej porze? Równo ze mną na drogę w stronę domu wpada samochód. Jestem pierwszy i tanio skóry nie sprzedam na tych koleinach. W asyście świateł pędzę do domu, robiąc ostatni kilometr poniżej 4 min. I tylko plan średnio zrealizowany – błoto butów się nie trzyma za bardzo, więc do domu doniosłem go niewiele 😉
Motywator wizualny:
W kontekście obecnych warunków taki strój trudno sobie wyobrazić – tak więc wprowadźmy trochę ciepła do właśnie zaczynającej się zimy 🙂