Z Asią przyjechaliśmy na miejsce w okolicach 7.00, szybki odbiór pakietu bez stania w kolejkach i po formalnościach. Cenię sobie we Wrocławiu to, że pakiet można odebrać w dniu zawodów, szkoda tylko, że akurat tutaj najłatwiej by mi było zrobić to wcześniej ;). W ramach pakietu koszulka, wejściówka na siłownię i godzinne spa, izotonik, trochę ulotek, program, dwie gazety (nie żadne tam czasopisma!)… na kolana nie powala, ale i nic więcej nie potrzebuję. Na dobrą sprawę najbardziej ucieszyłem się z izo, bo nie wziąłem nic swojego. Przed startem jeszcze jeden miły epizod – poznałem w końcu drugiego „biegającego Kociołka” z naszych okolic. A wyglądało to tak:
Toaleta z jedną kabiną, stoję w kolejce, przede mną jakiś gość – zagaduję, skąd przyjechał, on że z Wołowa:
„o, to z tych samych okolic co ja, bo jestem z Brzegu Dolnego”
„… ty jesteś Kociołek?”
„…?”
„bo ja jestem ten drugi”
I tak oto poznałem człowieka, z którym (sprawdziłem!) jestem spokrewniony przez mojego prapradziadka ;). Zbigniewie, jeśli to czytasz – gratulacje ukończenia!
Szybki wybór żeli w stoisku koło biura, chwila relaksu i wyciszenia w aucie… przebieranie, pakowanie i do boju. Pogoda, trochę nieśmiało, pokazywała, że to jeszcze może być ładny dzień. Razem z Asią idziemy do strefy startowej, gdzie mam pełną dowolność w wyborze miejsca – organizatorzy zaufali, że zawodnicy ustawią się sami. Wybieram sobie miejsce, a po chwili pojawiają się koło mnie baloniki na 3:45. Dobra, może być – przecież na początku i tak zawsze biegnę za szybko, więc tempo powinniśmy mieć podobne. Ruszają wózkarze (kurde, fajne te wózki…), w końcu strzał i pora na nas. Po około dwóch minutach docieram do bramy oznaczającej start. I tylko czuję, że warto było jeszcze raz odwiedzić ToyToya przed biegiem… Zaliczam przez to postój jakieś 1500m po starcie, przez co wyprzedza mnie między innymi gość biegnący boso i niosący flagę polski… Już go nie dogonię…
I tu w zasadzie można zakończyć relację. Albo chociaż wyciąć ze 3 godziny. Kilometry leciały, deszcz, który jednak spadł, też leciał… lecieli ludzie dookoła, leciałem ja, czasami zawieszając się na zgrabnych pośladkach dziewczyny biegnącej obok… Mimo braku pogody kibice dopisali, a niektóre zorganizowane punkty naprawdę robiły wrażenie (pozdrowienia dla ekipy z beczkami, których było słychać przez słuchawki z dobrego kilometra). A ja cały czas byłem jakby obok. Niby z emocjami (nigdy nie przybiłem tylu piątek kibicom, a i śpiewania było dużo, nawet jak na mnie), ale jakoś tak na luzie. Słuchać muzyki i biec. Biec, po prostu, niemal bez kontrolowania tempa. Około 25km. przyplątał się jakiś pojedynczy skurcz, to znaczy że trochę trzeba zmniejszyć prędkość i cisnąć dalej. I tyle. Luz, luz, luz… Ah, niespodziewanie widzę przy trasie Marysię z Konwalii – ciekawe, które z nas było bardziej zdziwione 😉
Zdjęcie z Maratony24.pl – most milenijny, 10km
kilometr 30, kilometr 32, 34… no dobra, średnia na całej trasie poniżej 5:10 na km… jest trochę ciężko, ale nie ma tragedii. To może jednak te 3:45? Może… dobiegam na rynek, dzwonię do Asi, że już bliżej niż dalej, żeby szykowała się na okolice 3:45. Chowam telefon i wbiegam na rynek. Pojawiają się problemy, dużo problemów. Wiem, że nie przejdę do marszu, nie teraz. Ale tempo jednak spada. No nic, niech sobie spada. Byle by biec, przecież taki był na dzisiaj cel. Powłóczę nogami, co chwila ktoś mnie wyprzedza, ale stwierdzam, że ja też wyprzedzam. Udaje mi się poderwać do dalszego biegu kilka osób – przecież to końcówka, nie wypada biec. Niektórym to nawet śpiewałem. No, już ostatnia prosta do stadionu, ze dwa kilometry. Balansuję na granicy skurczy, gdy mijają mnie baloniki. W tempie, które wyklucza nawiązanie walki. Nic to, spokojnie, byle by nie przestać. Wbiegam na stadion, trzeba by chyba cisnąć… ale kurde za bardzo nie ma z czego. W 2010 r. cisnąłem tu tak, jakbym walczył o podium, a teraz…. na 50m przed bramą mety zaczynam krzyczeć, że kocham moją Asię i przy sporej owacji zrywam się w końcu do ostrego finiszu. Meta, za którą mogę się zatrzymać i znieruchomieć. Tak, teraz już mogę.
Zdjęcie Asi, gdy już byłem wstanie podejść na mecie
Udało się. Pohamowałem ambicje. Tak naprawdę, wewnątrz, w sobie. Wyznaczyłem sobie mały cel, taki, który byłem w stanie zrealizować przy minimalnym wysiłku. Dokładnie tak na to spojrzałem – minimalny wysiłek. Nieważne, że to maraton, tak naprawdę to po prostu długi, przyjemny trening… Po chwili dostaję smsa z wynikiem. Zaczynam się śmiać. 3:45:04 netto. Jak widać, jeszcze nie pora. Ale jestem dobrej myśli – już za moment Warszawa 🙂
A teraz uwaga, reklama produktu. Mogę o tym trąbić na prawo i lewo, bo… kurde nikt nie był łaskaw mi za nią zapłacić ;).
Kupując na stoisku żele na bieg miałem do wyboru całe dwa. Otworzyłem ten droższy, zakładając, że jak posmakuje, to wezmę na trasę. A było to takie cudo:
http://natural-born-runners.pl/product-pol-1121-Zel-energetyczny-Agisko-ENERGY-GEL.html
Powiem szczerze, że nie potrafiłem sobie dotychczas znaleźć żeli, które by mi się spodobały. Albo ohydne, albo o dziwacznej konsystencji, albo ciężkie dla mojego żołądka. Te okazały się być konsystencji i smaku miodu. W sumie wciągnąłem cztery – w tym jeden przed startem, i myślę że znalazłem coś dla siebie. Skończyło się tym, że Zamówiłem u Grześka 20 sztuk, tak więc jestem na nie skazany przez kilka najbliższych startów 😉