Mochy. Miejscowość gdzieś w środku Polski (No, prawie), a jednak na końcu świata. Podobno jest tu gdzieś jakiś szlak konwalii, ale ja nawet nie za dobrze kojarzę, jak takie konwalie wyglądają. Niby blisko, ale jak się wpadnie w korek we Wrocławiu, to jednak daleko. Tym, co wyróżnia dla mnie Mochy na tle innych miejsc w tej okolicy, jest rajd. Rajd, w którym uczestniczyłem już po raz czwarty. Rajd Konwalii.
Jak dzisiaj na to patrzę, to za każdym razem było inaczej. Pierwsza edycja to wielkie szczęście – dotarłem do mety o własnych siłach. Nie miałem kompletu „małych punktów”, ale zrobiłem całą główną trasę. Na metę wbiegłem, przegrzany (prażyło niesamowicie), wykończony, ale szczęśliwy. Edycja druga, to współpraca z kumplem z Wrocławia i przygodnym „współuczestnikiem”. Byłem wtedy w naprawdę dobrej formie, dotarliśmy na trzeciej pozycji, oni ledwo żywi, ja z ochotą na dalsze bieganie. Trochę dołowało to, że Paweł Pakuła i Michał Jędroszkowiak tak bardzo nam dokopali, ale przecież oni i tak są z „innej kategorii”. Sportowo był to dla mnie naprawdę duży sukces. Totalne przeciwieństwo zeszłego roku, który kojarzę z nocą, mgłami i totalnym zniechęceniem. Biegłem wtedy z Bormanem i w pewnym momencie bez konkretnego powodu powiedziałem „dość”. W środku nocy, daleko od bazy, zadzwoniłem po Pawła, który spał przed porannym startem i poprosiłem o zwózkę.
Niezależnie od wyniku sportowego, na rajdzie zawsze czułem się jak u siebie. Był relatywnie blisko, a ja byłem tam „od zawsze”. W utrzymaniu takiej atmosfery pomagali niewątpliwie same Konwalie, czyli team Powstały z typowych zawodników BNO – dla mnie dyscypliny co najmniej trudnej (a w zasadzie to niemożliwej do ogarnięcia na takim poziomie). Ekipę poznałem na pierwszym starcie w Mochach, a później wielokrotnie miałem przyjemność „być mijanym” na innych zawodach
No, ale do rzeczy, bo znowu się rozwodzę. Przyjechaliśmy. W czwórkę – Mi i Pawłowi towarzyszyła Asia, a w ostatniej chwili dołączyła do nas Weronika, która też ma wspomnienia z pierwszej Konwalii. Zaliczając po drodze pizze ze szparagami dotarliśmy z spokojnym zapasem czasu na miejsce. Ogarnięcie rowerów, pakowanie nerki, sprawdzanie czy wszystko jest jak być powinno… i już można było iść na odprawę na stołówce. Tam, zgodnie z zapowiedzią organizatorów, startował otwierający zawody prolog – 2km BNO po budynku szkoły. Chłopaki rzucili, że dają limit pół godziny, ale dzieciaki uwinęły się w siedem, więc nie powinniśmy mieć problemu. Żeby było jeszcze ciekawiej – startowali obaj członkowie teamu, każdy ze swoją mapą. Wynik końcowy decydował o tym, z jaką stratą wyjdzie się na trasę właściwą.
Przyznam szczerze, że po doświadczeniach z Funex Orient miałem mieszane uczucia do takiej zabawy. W głowie miałem tłum rosłych facetów szturmujących Panią z perforatorem, żeby zaliczyć „powrót do bazy”. Na całe szczęście tu obeszło się bez wpadek i… kurcze, dawno tak dobrze się nie bawiłem. Bawiłbym się pewnie jeszcze lepiej, gdyby nie moje patrzały – zwyczajnie nie jestem w stanie w ruchu określić, czy kropka jest po tej stronie ściany, czy po drugiej. Dodawało to elementu losowości mojemu bieganiu po szkole, która okazała się mieć kupę zakamarków i małych pomieszczeń. Ostatecznie zaliczyłem wszystkie 17 punktów w 12 min 44 sec – dla porównania, zwycięzcy potrzeba było 7 i pół minuty. Pawłowi za to, choć wpadł na metę niewiele po mnie, coś się w trakcie pokręciło jeśli chodzi o kolejność… myślę, że najlepszym komentarzem był dopisek organizatorów przy naszej drużynie „dużo błędów”. No nic, przecież i tak przyjechaliśmy się tu bawić, prawda? A zabawa była przednia – duży plus dla orgów!
Z lekką obsuwą, kolejne ekipy zaczynają wyjeżdżać w teren. Jesteśmy ostatni, 21 minut za pierwszą ekipą. Sprawnie ruszamy spod szkoły, i dla rozruszania mamy szybki asfaltowy odcinek. W końcu docieramy do zjazdu na polną drogę która ma nas doprowadzić do pierwszego punktu. Wjeżdżamy i po chwili… zakopujemy się w piachu. Jest to pierwszy z wielu momentów, kiedy rower odmawia posłuszeństwa i trzeba zeskoczyć w zakurzone powietrze. W dodatku do pierwszego punktu przyjdzie nam dwa razy forsować w owym piachu ostre podejście, by w końcu, po kilku pętlach, odnaleźć lampion (w ośmio osobowym składzie).
Mógłbym opowiadać, jak zaliczaliśmy kolejne punkty, ale… za dużo nie pamiętam. Do dwójki przejazd był łatwiejszy nawigacyjnie, tam zaczynała się LOPka. Na mapie wyglądała strasznie, ale w terenie nie mieliśmy problemu z liczeniem skrzyżowań i sprawnie kasujemy dwa punkty OSu i w końcu trójka. Kolejnych punktów też nie kojarzę jako masakrycznych nawigacyjnie – owszem zdarzały się błędy, ale jakoś tak szło bez większych wtop. Może to kwestia tego, że wtopienie na rowerze kilometra nie boli tak bardzo…
Problem pojawił się inny. Totalnie dla mnie nieprzewidywalny na tych zawodach. Początkowe ziewanie, które pojawiło się u mnie już na odprawie, nasilało się. Było mi coraz bardziej „wszystko jedno”, aż w pewnym momencie zaczęły mi lecieć powieki. Co i rusz budziłem się tuż przed wywrotką roweru, czasami podrywając go ostro do pionu. Nie nadążałem nawet za Pawłem, który na rowerze jeździ w zasadzie od niedawna. Gdy zaczęło kropić, miałem nadzieję, że zrobi mi się lepiej, że trochę się obudzę, ale skończyło się na tym, że było mi na przemian ciepło i zimno, zależnie od tego, czy padało, czy nie. W końcu, już nie do końca przytomny, wjechałem na czele trzech ekip do przepaku w Wolsztynie.
Tutaj czułem się już naprawdę kiepsko. Usiadłem pod ścianą, gdy Paweł uzupełniał wodę. Jak skończył, miałem ochotę powiedzieć mu, że robimy pół godziny przerwy. Wiedziałem jednak, że gonią nas limity na kajakach, a nie miałem pewności, że po przerwie będzie mi lepiej. W końcu podniosłem się z myślą „byle do rana”. Ruszyliśmy truchtem na treking. Truchtem, który okazał się dla mnie trudny do utrzymania. Najlepiej biegło mi się ze spuszczoną głową i zamkniętymi oczami, ale wtedy traciłem „tor lotu”. Po trzech kilometrach stwierdziłem, że mam tego dość. Oddałem Mapę, kompas i garmina i powiedziałem Pawłowi, żeby leciał. Jak dobrze pójdzie, to spotkamy się znowu w Wolsztynie, po kajakach. On pobiegł, a ja ruszyłem z powrotem. Uściślając – zaliczyłem półtora godzinne słanianie się na nogach. To było straszne doświadczenie. Co jakiś czas odzyskiwałem świadomość, widząc, że jestem te kilkanaście/dziesiąt metrów dalej, niż ostatnie zapamiętane wspomnienie. Na sam koniec, już w mieście, przespałem przejście przez pasy. Dobrze, że mnie nic nie rąbnęło. Dotarłem do przepaku i zaległem na kafelkach w szatni. Zdołałem sobie jeszcze wcisnąć pod plecy złożony koc i nerkę biegową pod głowę. Odpłynąłem.
Co jakiś czas budziłem się w majakach, raz z zimna, innym razem, gdy ktoś wchodził do szatni. W końcu otworzyłem oczy i zobaczyłem Pawła. Coś mówił, że pobłądził, wlazł w jakiś syf i odechciało mu się lecieć samemu. W końcu kazałem mu wziąć koc i położyć się obok. Jak będzie sensowna godzina, to zadzwonimy po zwózkę. Gdy wstaliśmy przed dziesiątą, Pawłowi udało się namówić mnie na powrót do Moch na rowerach. Zebraliśmy rzeczy z przepaku i spokojnym tempem wróciliśmy 15 km asfaltem. Teraz, po kilku godzinach snu, to było nawet przyjemne.
No i tyle. Nie opowiem wam, jak było na kajakach, którymi trzeba było spłynąć do Wolsztyna. Ani o tym, jak ciekawe BNO było na ostatnim etapie, gdy już dojechało się rowerami do bazy. Nie powiem wam nawet o strzelaniu, na które czekałem od odprawy, a do którego zwyczajnie nie dotarłem. Mogę wam za to opowiedzieć jeszcze o chlebie ze smalcem i małosolnymi, który czekał na stołówce. I o piwie butelkowym, rozdawanym przez orgów. I jeszcze o cieście z kruszonką. Dobrze, że chociaż tyle udało mi się zasmakować z atrakcji tegorocznej Konwalii. A za rok pewnie znowu tu przyjadę, z własnej woli, bądź namówiony, ale przyjadę. I oby tym razem na całą trasę. Choćby „relaks”