Boję się. Boję się bólu. Boję się bólu trwającego przez ponad dobę, bo nastawiam się na wynik w okolicach limitu. Ale chyba najbardziej boję się tego, że gdzieś na którymś etapie okaże się, że cały ten ból był niepotrzebny, bo i tak nie dotrę do mety. Ale koniec końców i tak tam wystartuję. Harda Suka nadchodzi i trzeba ją złapać za… chyba za rogi, bo za tyłek to już mi nie wystarczy bezczelności, nie ta liga. Przynajmniej nie w tym roku.
Dla mniej wtajemniczonych – Harda Suka, albo jak się ostatnio przyjęło po prostu „Harda”, to taki Ironman z haczykiem. Tylko że w Tatrach. Jak ktoś lubi cyferki to proszę, wystarczy spojrzeć na logo. Tak, wszystko w kilometrach, również to w pionie:
W zeszłym roku na starcie stanęły 24 osoby z których aż 23 dotarło w limicie 30 godzin do mety w Morskim Oku. Szczyciłem się wtedy, że nie ma tam osób przypadkowych, a ja wdarłem się do pierwszej dziesiątki. Na ostatnich kilometrach (skróconej do zaledwie 42 kilometrów) trasy biegowej, to ja pokazałem w ile najszybsi robią odcinek od Murowańca do MOKa. Byłem bezczelny, dałem Hardej klapsa i chociaż na trasie były kryzysy, to raczej nie pojawiała się myśl o tym, że nie dotrę do mety. Byłem gotów na to starcie.
A dzisiaj? Dzisiaj pokornie chylę czoła i kpić z Hardej nie zamierzam. Wiem, że weźmie mnie na zęby i równie dobrze może mnie wypluć pod Morskim Okiem, co na brzegu Oravskiej Priehrady w której mamy pływać. Będę wdzięczny, jeśli pozwoli mi, przypadkowemu uczestnikowi, stanąć na mecie wśród tych wszystkich przygotowanych. Bo przecież fajnie będzie powtórzyć taki finisz jak na tym filmiku:
Oryginalnie można obejrzeć tutaj
P.S. Martyna i Gosia mówią, żebym zabrał na trasę smoczka i wykorzystał jak już będzie bardzo źle. Może w tym szaleństwie jest metoda…