Otwieram oczy i przez mokrą szybę widzę szarą okolicę. Wstał już dzień, ale ostatnie co bym powiedział, to to, że jest „jasno”. Gosia na fotelu obok ma otwarte oczy. Nie chce mi się tam iść, na ten deszcz. Przecież już i tak się nie ścigam, a jazda w deszczu o poranku to nie jest coś, o czym marzę. Równie dobrze mogę iść spać dalej… Ustalamy, że jeszcze trochę pośpimy, może się rozpogodzi…
Otwieram oczy i ponownie widzę mokrą szybę, a za nią szarą okolicę. Nie, to bez sensu, nigdzie nie jadę. Wstaniemy tak, żebym zdążył w limicie skończyć rower. Jak się prześpię, to pieszą trasę na spokojnie do wieczora zrobię. Przecież to tylko 55 kilometrów po górach. A tak, może jeszcze się rozpogodzi…
Otwieram oczy i… tak, znowu mokra szyba. I znowu ten szary świat. Ale chyba nie pada, a jak nawet to nie tak strasznie. No i już za bardzo nie ma wyjścia, jak chcę się wyrobić w limicie to pora ruszać. Gosia chyba myślała, że już nie ruszę – spałem grubo ponad trzy godziny. Ale jednak ruszam. Do końca roweru jakieś 30 kilometrów, trochę ponad godzina. Teraz już nawet nie ma znaczenia ile ponad. Noga za nogą, wracam do Polski. Świat jest dla mnie jakiś nierzeczywisty, na drogach pusto, innych zawodników oczywiście nie widać. Zza chmur wychodzi słońce i mogę podziwiać tęczę na tle gór. Po raz kolejny na tych zawodach pojawia mi się w głowie słowo „nierealne”.
fot. Gosia, polecam otworzyć w nowej karcie
Docieram do doliny Chochołowskiej. Koniec roweru. Analizując wyniki wychodzi mi, że po mnie do strefy dotarła tylko jedna osoba (która wyszła z wody prawie godzinę po mnie). Cóż, śpiąc tyle czasu i jadąc na granicy limitu należało się tego spodziewać. Ale to nie miało dla mnie większego znaczenia. Za to…
…Za to dowiedziałem się, że czeka mnie kolejny postój – tym razem niezależny ode mnie. Czołówka która dotarła tu w środku nocy została nieźle poturbowana przez burzę i musiała się wycofać. Żeby jakoś to opanować organizatorzy wypuścili ich jeszcze raz skróconą trasą, a wszystkim następnym dorzuciła obowiązkowe 90 minut postoju. Cóż – jakieś rozwiązanie sytuacji na pewno to było, pewnie sam niczego lepszego na szybko bym nie wymyślił. Tylko jak to się ma do mojego spania w aucie?…
fot. Gosia. 90 minut to sporo czasu, również na wygłupy…
Bieg
Warunki dużo lepsze niż w stojącym na deszczu aucie, więc pozostało tylko wykorzystać ten czas. Zjadłem, wypiłem, pospałem, przebrałem się… dookoła budził się piękny, słoneczny dzień, po nocnych deszczach i burzach nie było śladu i czułem, że zbliża się patelnia. No, ale za to trasa została skrócona, jak na szybko policzyliśmy, coś o 20 kilometrów. Przecież teraz to będzie betka, zrobię to z palcem w nosie. O wyznaczonej godzinie ruszam truchtem w stronę gór. Mam nawet kijki, które Gosia wyciągnęła od organizatorów – na pierwszych, asfaltowych kilometrach udaje mi się nawet wymyślić jak się je rozkłada. Zgodnie z zaleceniami organizatora skręcam z asfaltu na Iwanicką przełęcz i zaczynam wspinaczkę. Jest ciepło, ale trasa w wielu miejscach wiedzie lasem, a ja czuję się świetnie. Przełęcz zostaje za mną, a ja zaczynam zbieg do schroniska Ornak. Zbieg po kamolach, wymagający uwagi i męczący, taki jak lubię. Dobiegając do schroniska mam już za sobą dwóch zawodników, obaj wyglądali na mocno sponiewieranych.
fot. Albin Marciniak, ze strony organizatora
Na punkcie łykam dwa kubeczki coli i słyszę, że dobrze wyglądam. I w sumie to czuję się dobrze – zbieg naprawdę mi się spodobał. Truchtam dalej i po chwili zastanawiam się, dlaczego nie wziąłem całej butelki coli do plecaka… Trasa dalej wiedzie głównie lasem i słońce nie daje tak bardzo w kość… w końcu wybiegam z lasu i rozpoczynam wspinaczkę na Ciemniak. Okolica wydaje się znajoma, długi czas zajmuje mi zrozumienie, że już kiedyś robiłem ten odcinek i to cały – od startu, aż do Ciemniaka, tyle że w przeciwnym kierunku. To była moja pierwsza wizyta w Tatrach i jedyne jak na razie bieganie po górach z dużym plecakiem…
Pierwszy raz na zawodach zatrzymałem się zrobić zdjęcie – widok z drogi na Ciemniak
Teraz jednak muszę wdrapać się na szczyt a nie z niego zbiegać, a bez osłony drzew słońce zaczyna być już naprawdę dokuczliwe. Mimo to wyznaczam sobie kolejne cele – turystów idących przede mną i widocznych tutaj jak na dłoni. Docieram na szczyt, jeszcze jeden zakręt i… i okazuje się, że to nie szczyt, tylko lekkie wypłaszczenie. Oho, droga zaczyna się dłużyć, nie jest dobrze. Doganiam jedną dziewczynę, która skręca jakąś ścieżynką pod górę, ale mój szlak biegnie dalej trawersem. Okazuje się, że jest tu skrót, ale mnie czeka dokładka dystansu po kamolach. W końcu ponownie doganiam dziewczynę, która częstuje mnie wodą. Mam dość, jest gorąco, nie ma nawet kawałka cienia, a w bukłaku zostało mi już chyba niewiele zapasu… W końcu zdobywam Ciemniak, czuję się jak po ostrej walce, a to przecież dopiero pierwsza „góra”. Słońce wypala siły i radość z trasy. Na szczęście teraz szlak biegnie już grzbietem. Robi się sporo ludzi dookoła, co jakiś czas proszę kogoś o picie i spotykam się z bardzo pozytywnymi reakcjami. W dużej mierze przetrwałem ten kawałek dzięki tym ludziom – i fizycznie i psychicznie. Korzystam z odcinków w dół, mimo że są karkołomne i nie obijam się na podejściach. Kryzys został zażegnany, nawet jeśli tempo nie jest takie, jakiego bym chciał. W końcu moim oczom ukazuje się Kasprowy.
Według moich wyliczeń do mety powinno być stąd jakieś 12 kilometrów. Finisz, biorąc pod uwagę dystans całych zawodów. Do tego dookoła jest trochę zawodników, chyba znowu wróciłem na środek stawki. Ale przede wszystkim jednak chcę mieć to już za sobą. Chce mi się pić, jestem przegrzany i najchętniej usiadłbym i rozkoszował się widokami. Mimo to za Kasprowym na zbiegu podkręcam tempo. Coś mi świta w głowie, że przy Murowańcu był jakiś strumień czy inne źródło. No i dobrze mi świtało. Klękam na kamieniach i piję łapczywie, a potem uzupełniam bukłak – okazuje się, że całkiem sporo się w nim jeszcze ostało, spokojnie mogłem korzystać, zamiast „rabować turystów”. Mijam Murowaniec i słyszę, że prawie przegapiłem punkt. Zatrzymuję się na moment, jeden z zawodników je makaron, ale to chyba zasługa jego supportu. Dowiaduję się, że jestem 13ty, tak jak mój numer, a przede mną dotarł tu numer 12. No i spoko, dla mnie ważne, że ta patelnia niebawem się skończy. Ruszam dalej, kierunek „Krzyżne”.
Kawałek lasu w dolince, znowu strumień i możliwość napicia się zimnej wody. Po chwili czuję, że przegiąłem z tą wodą, żołądek protestuje, a uczucie przegrzania nie znika. Zaczyna się podejście, ale czuję się coraz gorzej. No kurde, kolejna góra i kolejny kryzys? Dzwonię do Gosi, chyba się niepokoi, że tak wolno. Rozłączam się i siadam na kamieniu w cieniu krzaków. Zamykam oczy i słyszę, jak mija mnie dwoje zawodników. Zgon, mam wrażenie, że przegrzałem obwody. nawet moczony buff w strumieniach nie przynosił ulgi. Mimo to podnoszę się i wlokę dalej. Wzrokiem szukam tego „Krzyżnego” i zastanawiam się jak daleko i która to góra? Studiuję kartkę dostarczoną przez organizatora i dociera do mnie skucha w wyliczeniach. Wychodzi, że trasa została skrócona o jakieś 12 a nie 20 kilometrów. Finisz z Kasprowego był w efekcie środkiem zaktualizowanej trasy… No nic, i tak pozostaje się dowlec do celu. Przechodzę przez grzbiet, nie było po drodze żadnego szczytu, więc na Krzyżne przyjdzie mi chyba jeszcze poczekać. Dzwoni Gosia, i smutnym głosem mówi, że z Krzyżnego to „tak średnio trzy godziny jeszcze”. No dobra, ale gdzie to Krzyżne?
Doganiam zawodnika z numerem 12 i jego support, w sumie cztery osoby. Zaliczają właśnie postój przy jeziorku i dalej ruszamy razem. Korzystam z okazji i podpytuję na którą my górę teraz idziemy, bo dalej nie wiem gdzie to Krzyże. W końcu mnie uświadamiają, że to nazwa przełęczy a nie góry. Nawet lepiej, znaczy że niżej. Nie wstępują we mnie siły, ale idzie się trochę łatwiej. Temperatura spada. Z „dwunastką” raz idziemy razem, raz się rozchodzimy. Pod nogami pojawia się plama śniegu, na niebo wychodzą chmury i czuć że coś wisi w powietrzu. Jak spadają pierwsze krople wyciągam kurtkę, ale za chwilę muszę ją zdjąć, bo jest za ciepło. Od tej pory niosę ją na pasie, przez co irytuje mnie ona już do samego końca. Ostatecznie podejście na Krzyżne okazuje się niknącą w rumowisku ścieżynką, miejscami spod nóg osuwają się kamienie i zaczynam się martwić o ludzi pode mną. O ewentualnym zejściu razem z lawiną wolę nie myśleć. Jest stromo, ale sukcesywnie wchodzę na przełęcz. Dwunastka została z tyłu, a przed sobą widziałem pomarańczową koszulkę następnego zawodnika. Wedle słów Gosi do mety jeszcze jakieś trzy godziny. Rozpoczynam zbieg…
Jeśli ktoś był w tym miejscu, to wie, jak koszmarne jest to zejście – poszarpana skała, nie dająca jednoznacznych miejsc na stawianie stup, konieczność wykonywania susłów metr w dół i chwytania się ostrych kamieni. Mimo to biegnę, jeśli można to nazwać biegiem. Mijam wspomnianego zawodnika i szybko zostawiam go z tyłu. Jak tylko nie patrzę pod nogi, mogę rzucić okiem na Dolinę Pięciu Stawów i biegnącą do niej serpentynę. Robi mi się niedobrze na myśl, że muszę tak bardzo zbiec na dół tylko po to, żeby za chwilę znowu się wspinać. Na razie jednak skupiam się na niepołamaniu nóg. okazuje się jednak, że szlak odbija i trawersem okrąża największe przewyższenie. Mijam jakiegoś chłopaka, mówi że z Pięciu stawów do Moka to jakaś godzina drogi. Tym razem chyba naprawdę zbliżam się do końca. Biegnę, naprawdę biegnę, nawet pod górę staram się napierać truchtem. Nakręcam się. dobiegam nad brzeg stawu i droga robi się łatwiejsza. Mijam tu kolejnego zawodnika, który ewidentnie ma problem ze znalezieniem drogi. W biegu rzucam mu tylko, że do końca niebieskim szlakiem. Schronisko, kolejny staw. No, według turysty teraz jeszcze godzina, więc chyba machnę to w 40 minut? Znaki co prawda mówią, że więcej, ale…
Jestem nakręcony. Dzwonię do Gosi, mówi że przede mną jedno wzniesienie i potem już zbieg do Moka. Widzę to wzniesienie przed sobą, dam mu radę. I daję. Tylko że po kawałku zbiegu zaczyna się kolejne podejście. Mimo to nie zwalniam. Według moich wyliczeń jestem jedenasty. Jakbym teraz kogoś doszedł, to w skoczę do pierwszej dziesiątki… Podejście okazuje się nieduże, zaczyna się kolejny zbieg przeplatany trawersem. Sapię jak parowóz i krzyczę na turystów o zrobienie miejsca. Zapierniczam, jakbym niedawno nie umierał z przegrzania. I nagle między skałami widzę zawodnika. Dokręcam i wyprzedzam, okazuje się, że to Asia, jedyna zawodniczka na trasie. Nie podejmuje walki, ale ja tego nie potrzebuję – i tak przyspieszam. Mam dość, ale wiem, że teraz już nie popuszczę, choćby się okazało, że do mety jeszcze kolejne 5 kilometrów. W końcu widzę koniec szlaku i wejście na asfalt. Asfalt pod górę… stękam, ale nie przechodzę do marszu. Na szczęście za zakrętem wyłania się schronisko. Widzę uczestników i organizatorów, okrzykami dopingują na tych ostatnich metrach. Na metę wbiegam z uniesionym do góry kijem. Nareszcie koniec…
fot Gosia
Odcinek z Murowańca do Moka pokonałem w trzy godziny, czyli czas z Moka do Krzyżnego dostałem „gratis”. Mimo kryzysów na trasie, mimo siedzenia w cieniu i powłóczenia nogami, zrobiłem najlepszy czas na odcinku biegowym, jako jedyny złamałem na nim 10 godzin (uwzględniając 90 minut jako wyrównanie do czołówki). Ostatecznie skończyłem na dziewiątej pozycji, jak widać tego dnia co chwilę myliłem się w obliczeniach. Po wszystkim miałem dość sił, żeby zejść szlakiem z asfaltu do schroniska w Roztoce. Byłem odwodniony, przegrzany i ogólnie zmęczony, ale koniec końców nie czułem zajechania mięśni – poza bólem kolana który pojawił się na rowerze, nie czułem żadnego konkretnego miejsca.
Podsumowanie
Nie mogę powiedzieć, że Harda to zawody dla każdego i w zasadzie tylko wygląda tak strasznie. Dystans i czas spędzany na trasie robi jednak swoje, a na całość dokłada się bardzo nieprzewidywalna i zmienna pogoda. Na tej edycji odbiór trasy przez konkretnych zawodników był diametralnie różny, zależnie od tego na którym odcinku trafili na deszcz, a na którym na spiekotę. Ale… ale Harda okazała się prostsza, niż ją sobie wyobrażałem. Okej, nie przyszło nam zrobić całego odcinka biegowego, wtedy zapewne dostałbym kolejną porcję bólu, być może całość skończyłaby się inaczej. Niemniej relatywnie łatwy (jak na taki dystans w górach) rower oraz możliwość pokonania trasy biegowej marszem w niezłym czasie (patrząc na limit) to spora pomoc w ukończeniu tych zawodów. I koniec końców chyba nie mogę powiedzieć, że były to najtrudniejsze zawody, które ukończyłem. Na mecie zameldowało się 23 z 24 zawodników, choć trzeba przyznać, że raczej nie były to przypadkowe osoby. Tym bardziej cieszy mnie miejsce w środku stawki.
Miał być to mój pierwszy i ostatni udział w tych zawodach. Wpisowe ocierające się o 1000 złotych to spora zapora. Ale na mecie poczułem, że chyba jednak powinienem tu wrócić. Jak będzie – czas pokaże, ale wszyscy w tym roku mamy niewyrównany rachunek z Hardą, w końcu dała nam zrobić po górach raptem maraton… w każdym razie, następnym razem postaram się nie spać w czasie roweru 😉
Na koniec chciałbym bardzo podziękować Gosi. Jak już pisałem w relacji, byliśmy prawdopodobnie najskromniejszą ekipą jeśli chodzi o ilość supporterów, mimo to poszło nam naprawdę dobrze. To, że dotarłem do mety traktuję jako nasz wspólny, zespołowy sukces.
Prawdziwy z Ciebie talent i mistrz pióra z ogromną łatwością przekładasz myśli na słowa… trzymaj tak dalej, dbaj i pięlęgnuj swego bloga… Skąd czerpiesz tak ciekawe inspiracje ?
Wiecie kim jest prawdziwy intelektualista? To ktoś, kto znalazł coś bardziej interesującego niż kobiety. 🙂
Naprawdę podoba mi się twój szablon wp, skąd go pobrałeś? Z góry dziękuję!
Czytam i czytam, oczy przecieram i prawie nie wierze… ten tekst robi wielkie wrażenie mówię Ci szczerze 🙂
Cechą talentu jest niemożność pisania na zamówienie… Poza tym to Zgadzam sie z Toba w 100 i popieram w/w poglady w soposb proSubiektywny 🙂 E. Zegadlowicz.
Trzeba mieć wytrwałość i wiarę we własne siły Twój portal jest tego przykładem. Trzeba wierzyć, że człowiek jest do czegos zdolny i osiągnać to za wszelka cenę!.
Prawdziwy z Ciebie talent i mistrz pióra z ogromną łatwością przekładasz myśli na słowa… trzymaj tak dalej, dbaj i pięlęgnuj swego bloga… Czym się inspirujesz na codzień ? skad czerpiesz pomysły na wpisy ?