Na wstępie małe wyjaśnienie odnośnie tytułu. Utrzymuje się on w konwencji organizatorów, którzy sami już wspominają, że mają problem z nazwą imprezy. Jeśli dla kogoś zbyt wulgarnie – przepraszam i obiecuję, że sprowadza się to w zasadzie tylko do tytułu. No, może jeszcze do mojego dymania na Ciemniaka…
…Późny wieczór, gdzieś po Słowackiej stronie gór. W nogach prawie 100 kilometrów, a ja po ostatnim zjeździe mam lekki kryzys. Mówię Gosi, że jak trafi otwarty CPN, to stajemy na kawę i 10 minut przerwy… otwarty CPN w nocy na Słowacji? Życzę szczęścia. Mimo to, jakieś 20 minut później zatrzymuję się na ciepłą kawę i bułkę z serem. Nie da się? Powiedzcie to Gosi i czekajcie na efekty…
O zawodach
Tatry. Często tu ostatnio bywam, traktuję je trochę jak poligon doświadczalny w kontekście planowanych podbojów wysokogórskich. Na ostatnich wyjazdach równie ciekawe jak same góry, były drogi dojazdowe. „O, tu też będzie Harda leciała”. Patrzyłem na asfalt i rozważałem, jak trudne będzie te dwieście kilometrów (z okładem) w siodełku. Roweru bałem się na Hardej najbardziej. Nocą, w górach, z dużym dystansem i moją tendencją do palenia mięśni na podjazdach zapowiadał się jako kluczowy etap. Przy tym wszystkim 55 km górskiego biegu brzmiało jakoś tak skromnie. 4,5 km pływania było niewiadomą, ale uznałem, że przeżyć przeżyję, a utrata nawet kilkunastu minut nie będzie bardzo bolesna w skali całych zawodów.
… Rower stoi w strefie zmian, ale przed nim widzę buty do biegania. Po co mi one tutaj? Gosia odpowiada, że te 200 metrów szutru o których mówił organizator to do jazdy się jednak nie nadają, więc będzie je trzeba przejść. A u tych najszybszych podpatrzyła że tak rozwiązali temat. Spróbujcie przejść 200 metrów tłucznia w butach szosowych, a później podziękujcie waszemu supportowi, że ma głowę na karku…
Pływanie
Przed startem kupa śmiechu. Takiego śmiechu przez zaciśnięte zęby. U jednych ze strachu, u innych na myśl o czekającym bólu i zmęczeniu. Ale jednak śmiech. Jest nas mało, to zbliża i zachęca do rozmów. Jest gorąco, czuję się trochę jak na wakacjach, a trochę jakbym miał zamiar bardzo się wygłupić. W końcu wsiadamy na statek, który wywozi nas na środek jeziora. Wskakuję do wody i próbuję wypatrzeć baner ponad 4 kilometry dalej. Tak jak przypuszczałem – z moim wzrokiem w zasadzie niewykonalne, a przecież unoszę się w tej chwili w miejscu. Zapamiętuję więc krawędź lasu i łąk widocznych powyżej jeziora, to będzie dużo bardziej użyteczne na początkowych kilometrach. Fala jest spora i mocno przesuwa mnie w stosunku do kajaków które wyznaczają linię startu. Wreszcie odliczanie i zaczynamy płynąć.
fot. Gosia
Nie cisnę. W zasadzie nie myślę o tempie. Nigdy nie płynąłem takiego dystansu, nie wiem jak zareaguje żołądek, ani jak zniosą to moje plecy, które przy dłuższych treningach potrafiły dawać się we znaki. Skupiam się na technice, na tym, żeby wydłużać moment poślizgu, który tak tłukłem wiosną na basenie. I rozglądam się dookoła – bo przed siebie to w zasadzie nie bardzo jest po co. O dziwo, mimo tak nielicznej grupy startujących ciągle ktoś jest obok. Czas zaczyna się rozmywać, nie jestem w stanie zarejestrować czy płynę minutę czy dziesięć, a na zegarek nie chcę patrzeć. Po prostu płynę.
Po „jakimś czasie” (300 metrów?) widzę przed sobą Nogi. Szybkie, ale nie za szybkie. O dziwo, udaje mi się podpiąć, zazwyczaj ta sztuczka w moim wykonaniu kończy się bardzo szybko. Na początku Nogi są raz z lewej, raz z prawej, ale ogarniam, że to jednak ja płynę wężykiem. Trochę skupienia i robi się lepiej. Co jakiś czas Nogi odpływają mi za bardzo do przodu, ale przy relatywnie spokojnym tempie wystarcza kilka mocniejszych pociągnięć rękami i wracam na pozycję. Pojawiają się też momenty, że to ja jestem za szybki i wtedy z przyjemnością mogę dać sobie trochę luzu. No bo przecież nie puszczę takich Nóg?
Nie puściłem. Ani wtedy, gdy zrównaliśmy się z innym zawodnikiem (który ostatecznie podpiął się pode mnie i powstał nam tramwaj), ani wtedy fale zaczęły nas mocno przestawiać w wodzie. Prawie nie zerkałem na brzeg przede mną, nie chciałem tego robić i na szczęście nie musiałem. Czas zwariował, była tylko wodna głębia, słońce przy braniu oddechu i Nogi przede mną. I niezwykła cisza. Czułem, że będziemy tak płynęli wieczność, bo robimy to już wiele godzin. A może tylko 15 minut?
Nagle dookoła zrobiło się tłoczniej. Rzut oka na brzeg i nie dość, że jest sporo bliżej, to już całkiem wyraźnie widzę pomarańczowy baner. Coś tam mnie boli w plecach, nogi momentami się spinają, ale zasadniczo nie czuję się zmęczony. Kusi, żeby wyrwać do przodu, teraz, kiedy już się nie zgubię, ale kilkukrotnie przywołuję się do porządku. Urwanie minuty czy dwóch nic mi nie da, a wyjście z wody w dobrym stanie i owszem. Ostatecznie Nogi też zaczynają podkręcać tempo, więc mam powód do przyspieszenia. Ostatnie metry pokonuję już na własną rękę, ale i tak wychodzę zaraz za Nogami. A dzisiaj wiem, że Nogi to był Wojtek Dębicki. Wojtek. Wojtek, jeśli to czytasz – bez ciebie to jezioro wyplułoby mnie pewnie na brzeg przeżutego. A tak, byłem w stanie wyjść z wody z uśmiechem na ustach.
fot. Gosia
Po cichu marzyłem o wyniku w okolicy 1:30. Tak, pomogła nam fala (wiało w dobrą stronę). Tak, pomogły mi Nogi. I tak, dystans pewnie był ciut krótszy niż wspomniane 4,5 km. Ale wyniku 1:17 nie jestem w stanie pojąć do dzisiaj. Chyba polubię pływanie w wersji ultra…