Nie wiem. Nie wiem tak wielu rzeczy… nie wiem, czy przeżyję pływanie i w jakim stanie wsiądę na rower. Nie wiem, czy na tym rowerze pojadę za mocno, czy zbyt zachowawczo. Nie wiem w końcu, jak będą podawały nogi po 90 km. pedałowania. W zasadzie to bardzo mało wiem. Wiem tylko, że przeraża mnie pływanie.
Kiedyś było łatwiej – co dwa tygodnie startowałem na 50 km., wiedziałem z czym to się je. Nawet jak dany start nie pójdzie – nie szkodzi, za chwilę będzie następny. A po nim jeszcze jeden. Najbliższy triatlon pewnie w przyszłym roku. I jakoś tak człowiek nie chciałby tego skopać. Nawet jeśli to debiut. Pozostało mi grać pewnego siebie i pokazywać zęby Krasusowi, grożąc, że go wyprzedzę. A tak naprawdę to boję się, czy dotrę do mety w jednym kawałku.
Do niedawna miałem jeszcze usprawiedliwienie. Brak czasu. Zmęczenie pracą i tym wszystkim dookoła. Ale czerwiec pokazał, że to tylko wymówka. Przecież czerwiec był cięży niż maj, a jednak spędziłem na treningach dużo więcej, niż wtedy. Więc dlaczego lipiec znowu idzie słabiej? Teraz już nie mam odpowiedzi. Jakby tego było mało, znowu zacząłem czytać o treningach. Tak, coby pogłębić teorię. O kompensacji na przykład. Jak tak to czytam, to wychodzi, że nie powinienem robić żadnych postępów, tak mam nieregularne i niepoukładane treningi. Po raz kolejny wychodzi, że sport, to bardzo krótka smycz… Może jednak pora rozejrzeć się za trenerem? Albo chociaż planem treningowym?
I tylko jedno z wydarzeń na horyzoncie napawa mnie optymizmem. Rajd Konwalii. Dla Pawła będzie to debiut w AR, dla mnie miłe i, mam nadzieję, w miarę bezbolesne przypomnienie czym są krzaki. Trzeba tylko odkopać kompas…