Wrzesień 2016. Bieg IT, dystans 10 kilometrów, jak się później okazało, „prawie”. Ruszam spokojnie, wyprzedza mnie tłum ludzi, ale z każdym kilometrem rozkręcam się coraz bardziej. To ja zaczynam wyprzedzać, a średnie tempo na zegarku sukcesywnie spada, by w końcu przekroczyć granicę 4:00 min/km. Ostatecznie dorzucam do pieca na kilkaset metrów przed metą, łykając jeszcze kilka pozycji do góry i kilkanaście sekund na wyniku. Średnia z Garmina 3:57, a oficjalny czas 38:19. Mniejsza o to, że była to życiówka – to był jeden z dwóch najlepiej rozegranych przeze mnie biegów w życiu (obok Półmaratonu Ślężańskiego z tego samego roku).
Od tamtego czasu minęło pół roku. Pół roku które trudno nazwać rozwojem. Nadszedł marzec, nadeszła Wrocławska Dycha, zawody które już raz były dla mnie odbiciem się od dołka. (dygresja: poznałem wtedy Łukasza – Dzika – Rakowskiego, wyglądał trochę inaczej niż dzisiaj i inne prędkości rozwijał).
Wrocławska to taki fajny punkt startowy dla sezonu. Pogoda już pozwala na strój startowy (przynajmniej w moim mniemaniu), a ludzie są na głodzie startowania i chcą sprawdzić postęp po zimie. Dzięki zbliżonym warunkom do Biegu IT (nawierzchnia, krętość, wiatr), dla mnie był okazją do sprawdzenia jakie straty przyniosła zima. Bo mimo szczerych chęci, to powtórki z września raczej nie przewidywałem.
Wyjechaliśmy później niż planowaliśmy, na szczęście na miejscu nie było problemu ani z parkowaniem, ani z odbiorem pakietu. Zdołałem tylko zostawić bidon z piciem w biurze i zorientować się, że nie mam paska na numerek startowy – pikuś. Nie zrzucając dresów poleciałem się roztruchtać, a przy okazji sprawdzić co zmieniło się na trasie. Po drodze minąłem kilkadziesiąt osób w bluzach TMT, peletonem, z uśmiechami na twarzy. Fajnie się na nich patrzyło. Przy okazji dotarło do mnie, że truchtanie to fajna sprawa, dawno tego nie robiłem. I tylko w głowie po cichu coś mówiło, że za chwilę zniknie uśmiech, podobnie jak rozgrzewkowe tempo.
Ja już wiem, że będzie bolało…
Wracam do Gosi, zrzucam dresy, osuszam bidon, poprawiam słuchawki i odpalam garmina. Jest chłodno, ale po truchcie w bluzie to przyjemny chłód. Ustawiam się na starcie jakieś 40 metrów za pierwszymi – to nie mój dzień na ściganie. Ostatnie podskoki, odliczanie i zaczyna się zabawa… a raczej wielkie wyprzedzanie. Mimo, że mój zegarek pokazuje tempo poniżej 4 minut i decyduję się wyhamować, dookoła mnie ludzie gnają na złamanie karku. Widać głód rywalizacji naprawdę duży po zimie. Robię swoje i zwalniam… ale nie wiem, jak bardzo. Na co się nastawiać? Na ile straciłem?…
Z rozmyślań wyrywa mnie Gosia, która macha do mnie… zwiniętym numerkiem startowym! Podobno zrobiłem wielkie oczy. Czegoś takiego jeszcze wcześniej nie odstawiłem. Rulonik w ręce był jak pałeczka przy biegu sztafetowym, tylko nie było komu podać.
…Ostatecznie staram się utrzymać tempo na wynik w okolicach 41 minut, ale szybko okazuje się, że to jednak trochę za optymistyczne założenie. Mimo to prę do przodu, z twardym postanowieniem, żeby dać z siebie wszystko. Stawka klaruje się w połowie biegu, podobnie jak moje tempo, teraz już w okolicach 4:12. Połowa głowy mówi, że można by więcej, druga że trzeba dowieźć do mety to co jest. Jak spojrzałem później na tętno (wyjątkowo założyłem pasek), to raczej więcej się nie dało. Lekki kryzys w okolicach 7 kilometra, później zebranie dupy w troki, a na koniec średniej długości, za to mocny finisz przy utworze Seal’a i Adamskiego. 42 pękło, mimo pomiaru brutto, ale trasa ciut niedoszacowana. Garmin twierdzi, że ciut powyżej. Tak czy owak, punkt wyjścia na sezon jest, a ja sprawdziłem, że coś tam jeszcze ikry we mnie zostało.
P.s. Martyna na szczęście postanowiła nie rodzić się, gdy ja biegałem we Wrocławiu. Jak negocjacje dobrze pójdą, to pozwoli mi za dwa tygodnie pobiec kolejny półmaraton Ślężański.
Zdjęcia by Gosia