Operacja „Dzień Ojca”

Wszystko zaczęło się na początku czerwca, w sumie to jak zawsze – szybciej zadziałałem niż pomyślałem:

Nie kłamałem – naprawdę bardzo chciałem. To co teraz napiszę jest bardzo niepolityczne i zalatuje fanatyzmem, ale taka jest prawda. Brakowało mi poniewierki związanej z ultra. Tego stanu, w którym twój własny organizm wysyła ci zapytanie, czy aby na pewno wiesz co robisz obracając pedałami po raz kolejny i kolejny. Tęskniłem za czasami, gdy na wyświetlaczu zegarka znikają sekundy, a liczenie sprowadza się do godzin, a nie minut. Gdy od samego słuchania na co się porywam pod człowiekiem uginają się kolana ze zmęczenia.

Pomysł Gosi bardzo przypadł mi do gustu i choć trasa była kilkukrotnie zmieniana, cały czas oscylowała wokół dystansów podanych na Hardej – za to wszystko inne miało być bardziej zjadliwe dla Irka którym jestem dzisiaj. Tak w mojej głowie projekt nabrał innego znaczenia – sprawdzić ile może wykrzesać z siebie człowiek, dla którego Ultra jest już w zasadzie wspomnieniem, a bieżąca aktywność sprowadza się do tuptania po osiedlu. Czy moje odwieczne przekonanie, że „ultra jest dla ludzi” ma rację bytu?…

Pływanie

Początkowo miał być zalew Mietkowski i pływanie za kajakiem – ale na kilka dni przed startem logistykę całego projektu trzeba było mocno okroić i stanęło na Dolnobrzeskiej pływalni Aquasport. W tym roku byłem na basenie zaledwie kilka razy, a najdłuższy zrobiony dystans to 2 km, więc w sumie jak mam się topić, to chociaż przy ratowniku.

Równo o ósmej wszedłem do wody, w której planowałem spędzić przynajmniej dwie godziny. Początkowa cisza i ciemność (za oknami chmury i deszcz) kawałek po kawałku znikały – najpierw pojawili się inni fani śniadania z dodatkiem chloru, a po 100 długościach basenu wpadła grupa młodzieży z trenerem. Okazało się, że zarezerwowali 4 z 6ciu torów i muszę się usunąć. Na szczęście chłopak z którym zacząłem dzielić tor zawinął się po chwili i znowu miałem wodę tylko dla siebie.

Obok mnie młodzież pokazywała mi, gdzie moje miejsce. Mój spokojny kraul nie mógł się równać w zasadzie z żadnym ćwiczeniem które akurat robili, może jedynie z „odwróconą strzałką” (nie pytajcie mnie, to najtrafniejsze określenie które przyszło mi do głowy). Byłem jak niedzielny turysta mijany przez biegaczy na karkonoskim szlaku. Ale w sumie było to moim jedynym zmartwieniem – granica 3 kilometrów (120 długości) minęła bez większych przygód, a kolejne baseny znikały w spokojnym, ale równym tempie. Odliczanie kolejnych długości z jednej strony jest łatwiejsze niż pływanie w jeziorze (dokładnie wiesz gdzie jesteś), z drugiej jest przekleństwem (dokładnie wiesz ile ci zostało). Niemniej, dwudziestka po dwudziestce, ostatnie długości zostawały za mną i chwilę przed 10:00 wyszedłem z wody i lekko tylko zataczając się poszedłem do szatni. Po raz kolejny doszedłem do wniosku że pływanie nie jest taką znowu moją słabą stroną.

Czas: 1:57:59

Rower

T1 zlokalizowane miałem we własnym garażu. Dojazd z basenu i ogarnięcie zajęło mi według zegarka 19 minut – całkiem sprawnie, biorąc pod uwagę konieczność przejścia przez kasy i dojazdu do domu. W tym czasie przestało mi się kręcić w głowie, a deszcz który jeszcze padał gdy wychodziłem z basenu ustał niemal całkowicie.

Trasę rowerową miałem zaplanowaną pod kątem dobrego asfaltu i regularnych powrotów do domu na przepak. Przewyższenia nie miały dla mnie większego znaczenia („gór” w okolicy nie ma, więc przegiąć i tak się nie dało), ale ostatecznie trasa wyszła przyjemnie pofałdowana – mam wrażenie, że te kilka pagórków po drodze było łatwiejsze niż trasa płaska jak stół. Ostatecznie czekały mnie cztery pętle, po ponad 50 kilometrów każda.

Pierwsza weszła super – było rześko, a ta resztka wody która spadała z nieba nie zasługiwała już na miano deszczu. Musiałem się hamować, a i tak tempo wyszło sporo powyżej założeń. Moja Kochanka, choć ma już swoje lata i domaga się gruntownego remontu, sprawnie połykała kolejne kilometry. Początkową awarię przerzutki biorę za przekomarzanie się i foch związany z nudą ostatnich miesięcy. Po niecałych dwóch godzinach dotarłem do domu budząc Gosię pojawiając się przed czasem. Szybkie uzupełnienie bidonów (obiecałem sobie dbać o płyny!) i kawałek drożdżówki (o to już dbała Gosia) i można lecieć dalej.

Na drugiej pętli o deszczu można już było zapomnieć. Po kilku kilometrach kurtkę musiałem przewiązać w pasie, a z każdą chwilą robiło się cieplej, choć daleko było do skwaru. Nogi już tak nie podawały, a dłonie i siedzenie były już spory kawałek za granicą komfortu. Trudno jednak mówić o kryzysie, dobra muzyka w słuchawkach skutecznie tępiła negatywne myśli. Z racji słońca pokusiłem się nawet o zdjęcie ciekawostki z trasy (żeby nie było, że tak sucho w tej relacji). Za dużo pewnie takich znaków w Polsce nie ma:


Trawiaste lotnisko w Golędzinowie wita

Końcówka drugiej pętli to już regularna grzałka – zacząłem się obawiać, jak bardzo temperatura jeszcze pójdzie w górę. Dojechałem do domu w trochę słabszym nastroju, a wepchnięte do żołądka dwie kanapki z serem usilnie chciały wrócić na wolność. Uznałem, że zostaje mi jechać dalej, zwłaszcza że miałem jeszcze w zanadrzu małą sztuczkę.

O dziwo gdy ruszyłem żołądek uspokoił się, a sama temperatura jakby trochę spadła. Pogoda była tego dnia dla mnie łaskawa. Brak łopoczącej na pasie kurtki też działał pozytywnie i po chwili wjechałem już do lasu koło Radecza. Sztuczka z  muzyką z Wiedźmina nie zadziałała, za to Alan Parsons zrobił swoje – na przelocie do Obornik darłem się jak głupi. Kop adrenaliny zrobił swoje i kolejne kilometry jechało się dużo przyjemniej.Nogi mówiły, że jest spoko, za to protestowały ręce (tyłka nie słuchałem, bo kto by słuchał tyłka?). Ostatnie kilometry pętli znowu przypiekło, ale doszedłem do wniosku że to aura tego miejsca. Mimo bolących rąk i coraz sztywniejszych pleców dojechałem do domu wciąż mając zapas do planu i w stanie który określiłbym jako „ujdzie”, co na tym etapie było sporym sukcesem.

W domu czekał na mnie makaron. Chcecie przepis na dobry makaron? Zafundujcie odbiorcom osiem godzin wysiłku przed podaniem, a zjedzą nawet kiepski. A ten Gosi był dobry i bez tego (sprawdziłem dzień później!). Ze względu na osoby posiadające poczucie smaku zdjęcie zostało ukryte (uwaga, dozwolone od lat 18!). Strasznie takie jedzenie rozleniwia, ale wiedziałem, że jak teraz wyjdę z domu, to rower będę miał za sobą. Pozostało uzupełnić bidony i jechać dalej.

Ostatnia pętla była walką, jakiej spodziewałem się doświadczyć dużo wcześniej. Najbardziej doskwierały dłonie, ale ramiona i plecy nie zostawały daleko w tyle. Coraz trudniej było też ignorować protesty niepublicznych części ciała. O dziwo, najmniejszy problem był w nogach – prawdopodobnie dzięki spokojnemu tempu jazdy. Mimo lekkich skurczy pojawiających się po podjazdach, nie musiałem przerywać jazdy ze względu na braki w napędzie. Woda, jedzenie i elektrolity zrobiły swoje, mięśnie nóg działy bez większych zastrzeżeń.

Nie chciałem się zatrzymywać. Znam ten stan, gdy przejeżdżasz kilometr, stajesz, wsiadasz, przejeżdżasz kolejne 400 metrów i znowu zsiadasz. Wszystko ciągnie się wtedy jak Dragon Ball przy walce z bossem. Robiłem wszystko, żeby cały czas być w ruchu, a z problemami walczyłem w trakcie jazdy. Żebyście widzieli tą rowerową jogę – wymachy, skłony, rozciąganie. Pomagało tylko na moment, ale oddalało perspektywę postoju o kolejne metry. Na chodzie ostatecznie utrzymała mnie znajomość trasy, w końcu jeżdżę po tym asfalcie od lat i jest taki swojski i prosty. Gdy wjechałem do Brzegu, poczułem się jakbym właśnie skończył długi trening. I to okazało się moją zgubą…

Czas całości 11:14:27 (według wyliczeń). 

Bieg

W planie była około godzinna przerwa i doprowadzenie się do ładu. Na bieg zostawało mi zgodnie z planem jeszcze ponad 12 godzin. Ale moja głowa nie przyjmowała opcji wyjścia na 13to kilometrową pętlę (w obecnym stanie bliżej trzech niż dwóch godziny). Zdecydowałem, że będę się kręcił po mieście i skubał dystans kawałek po kawałku. Zjadłem loda, wziąłem prysznic i zaległem z nogami w górę. Nie pomagało – organizm wszedł w tryb „zrobiłem swoje” i uparcie odmawiał współpracy. Gosia zaproponowała sen i wystartowanie o 22:00 – czasu zostało by dalej dużo, a spadnie temperatura. No i sam sen też powinien pomóc. Plan wyglądał dobrze, a przede wszystkim nie zakładał wywieszenia białej flagi. Wypiłem jeszcze trochę mleka ryżowego i poszedłem spać.

Wstałem około 21:30. Gdybyście zapytali mnie, co mnie boli, odpowiedziałbym, że w sumie to nic. Ale trudno powiedzieć, że czułem się dobrze. Byłem sponiewierany, a w takim momencie wszystko wydaje się „nie takie”. Trudno opisać ten stan komuś, kto nigdy go nie doświadczył. Mimo to, zgodnie z planem ubrałem się w ciuchy do biegania i wyszedłem w noc.

Muzyka w słuchawkach nie sprawiała przyjemności, za to zaczynała drażnić, przerzucałem kolejne kawałki w poszukiwaniu właściwego. Mimo nocy wcale nie czułem orzeźwienia, a stojące powietrze kleiło się do skóry. Mimo że tempo nie było złe, każde sto metrów było wyrywane trasie. Po dwóch pętlach (nieco ponad pięciu kilometrach) wróciłem do domu na przepak. Gdy przekroczyłem drzwi, zrozumiałem, że nie znajdę już w sobie nic, co zmusiłoby mnie do powrotu na dwór. Po krótkiej rozmowie z Gosią wróciłem po zegarek i kliknąłem przycisk „Stop”. Dałem z siebie tyle, ile mogłem.

Czas całości 14:34:18 (według wyliczeń)

Zszedłem z trasy. Nie po raz pierwszy, zapewne nie po raz ostatni. Czuję, że podobnie jak kiedyś, po takich „zejściach” wrócę mocniejszy. Już za tydzień Poznań Triathlon, wynik będzie pewnie słabszy od debiutu w 2013 roku, ale to też traktuję jako kolejny szczebel w drabinie, z której sporo szczebelków zjechałem w ostatnim czasie. Na razie siła w rękach do wspinania jest, czas pokaże co dalej.

Jeśli chodzi o start w ultra bez przygotowania, to wyniki uważam za pozytywne – w piątek podwoiłem przepłynięty w tym roku dystans (z niecałych 5 km do prawie 10 km). Podobnie z rowerem (z niespełna 200 km na ponad 400 km na szosie). Tak więc z całą pewnością można mówić o starcie bez przygotowania. Dzisiaj, dwa dni po zakończeniu projektu czuję się dobrze, w zasadzie nic mnie nie boli i chociaż nie czuję sił na powtórkę, to trudno mówić o skatowaniu organizmu. Przy odpowiedniej dozie motywacji zapewne dałoby się ukończyć trasę w przeciągu 24 godzin, choć pewnie dzisiaj czułbym się sporo gorzej. Podtrzymuję więc tezę, że triathlon na dystansie ultra jest dla każdego, nawet jeśli tym razem tej tezy nie udało się dowieźć.

P.s. Gosia jest zdania, że to że zabrnąłem tak daleko, to zasługa buły i makaronu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *