Harda Suka – część II

Wcześniejszą część zmagań na Hardej znajdziecie tutaj

Rower

Wybiegam ze strefy, obok mnie Gosia biegnie z rowerem na plecach. Szybka zmiana butów i zaczynamy zabawę. Bez zapierniczania, w końcu przede mną cała noc tej zabawy. Pierwsze kilometry nawigacyjnie ok, mimo że na razie nie ma koło mnie Gosi. Mijam wioskę za wioską, a na niebie coraz bardziej ponuro. W końcu pojawia się wiatr, a pojedyncze krople zmieniają się w solidny deszcz. Dalej jednak jest ciepło, Mimo to biorę od Gosi kurtkę. Trasa może nie jest jeszcze górzysta, ale w tym deszczu trafia się kilka zjazdów które przyprawiają o gęsią skórkę. Za to pod górę jadę miejscami w regularnym strumieniu, wody dookoła jest coraz więcej. W końcu największy deszcz przechodzi, a do mnie podjeżdża organizator i pyta, czy zimno. W sumie to nie – mimo totalnego zlania wodą jest mi ciepło. Jest dziwnie, dookoła mnie tylko supporterzy i organizatorzy, czuję się jakbym był jedyną osobą na tym wyścigu. Dlatego gdy dogania mnie inny zawodnik, czuję jakąś ulgę. Szybko zresztą zostawiam go z tyłu na pierwszym mocniejszym podjeździe. Deszcz ostatecznie przechodzi, a ja przejeżdżam granicę i wracam na polską ziemię.

I dalej wioska za wioską, bez większych przygód. Gosia pojawia się co jakiś czas to za mną, to przede mną, w pewnym momencie zmieniam nerkę (postanowiliśmy, że tak będą wyglądało dostarczanie jedzenia i picia – dwie nerki biegowe które wymieniam na postojach i jadę dalej). Gosia zostaje żeby przygotować następną zmianę, a ja mijam miejscowość Suche i wjeżdżam do Poronina. Wjazd na ruchliwą krajówkę bez większych problemów, za to już za chwilę muszę przebijać się przez korek za autokarem. Jadę lekko pod górkę, ale idzie całkiem nieźle. Tylko znaki coś mi nie grają – z tego co kojarzę nie mieliśmy jechać przez Zakopane. Dzwonię do Gosi, mówi że za moment mnie dogoni i upewnimy się co jest nie halo. Jadę dalej, w sumie po co stać w miejscu. Wjeżdżam do Zakopanego, docieram do ronda i czuję że coś jest bardzo nie tak. Jeszcze jeden telefon, lokalizacja… no tak, zdecydowanie nie miałem jechać przez Zakopane. Nawrotka, teraz już w dół, więc idzie całkiem sprawnie, ale humor mocno siada. Dołożyłem w ten sposób jakieś 10 kilometrów, tak jakby było mi mało. Dojeżdżam do skrzyżowania gdzie wyprzedzałem autokar i skręcam w prawo – w zamieszaniu nie zauważyłem strzałki za pierwszym razem. Teraz czeka tutaj Gosia i nie pozostaje nic innego jak jechać dalej. Zaczyna się podjazd w stronę granicy, znałem go już z perspektywy samochodu, teraz poznawałem rowerowo. Szło bez większych trudności, to w końcu tylko podjazdy, tyłek do góry i noga za nogą, aż do najbliższego wypłaszczenia. Koniec wspinaczki, trochę zjazdów, w tym ten, przed którym ostrzegali organizatorzy – dwie serpentyny, w sumie nic szczególnego, pewnie nawet bym nie zarejestrował, gdyby tak nie ostrzegali. Na Karkonoszmanie były większe „kleksy” 😉

13533102_1377812548902490_5437919344392466567_nfot Gosia, podajzd pod granicę

Dochodziła 21:00, na postoju oprócz wymiany nerki zabieram też obowiązkową od tej chwili kamizelkę odblaskową. Zmęczenie powoli daje o sobie znać, ale tempo jest całkiem sensowne. Słowacka strona jak na razie łatwiejsza niż nasza. Wtarabaniłem się na kolejny długi podjazd. „To chyba tutaj miał być ten długi zjazd o którym mówili organizatorzy”. Zjazd jest, faktycznie długi i dosyć stromy, ale za to bez większych zakrętów. Nic, tylko pruć do przodu. Mimo to, właśnie tutaj dopada mnie lekki kryzys, na tym wydawałoby się, miejscu do odpoczywania. Proszę Gosię o kawę i postój na najbliższym CPNie. Jak już wspomniałem, otwartych stacji o takiej godzinie szukać było próżno, ale Gosia zdobyła kubek kawy w hotelu Kukuczka. Jest ciemno, trochę mi się już przykrzy jazda, ale kawa i bułka na parkingu pod hotelem ratują sytuację. Zresztą, i tak nie ma co dumać, tylko trzeba jechać. Dowiadują się jeszcze, że ten wspominany zjazd to dopiero przede mną i… ma ponad 40 kilometrów. To się tak da, cały czas w dół na takim dystansie? Zaraz się przekonam…

Zanim jednak zjazdy, czeka mnie jeszcze trochę wspinaczki przez tatrzańskie miasteczka. Smokowiec budzi uśmiech na ustach, to tutaj ruszaliśmy na Gerlach. Mam wrażenie, że to było wieki temu, a przecież to było tej wiosny. Kryzys nie tyle mija, co zostaje schowany na później. Dookoła co jakiś czas walą pioruny, ale wydają się odległe i niegroźne, są tylko tłem. W końcu droga zaczyna nieodwołalnie opadać w dół, wnioskuję więc, że tym razem to już ten maratoński zjazd. Nie jestem dobry w zjeżdżaniu, ale niezależnie od tego z chęcią witam znaczną poprawę średniej prędkości. Kilometry uciekają jeden za drugim, a noc płynie. Gdy teren robi się bardziej płaski i wyjeżdżam z lasu, Gosię dopada kryzys. Dla mnie zaczynają się znajome rejony (okolice Liptovskiego Mikularza znam dość dobrze), więc ona ucina sobie drzemkę na poboczu, a ja pedałuję dalej. Przejeżdżam pod Autostradą i jej monumentalnymi wiaduktami, aż w końcu docieram do Mikularza. Tutaj nie przeszkadza mi nawet rozsypujący się asfalt, czuję się, jakbym wrócił z dalekiej podróży. Tu kończy się maratoński zjazd, a ja, trochę nawet z radością, witam podjazd pod Tatralandię. Kawałek dalej dogania mnie Gosia. W sumie to chyba kiepsko ze mną, ale jakoś nie dopuszczam do siebie tej myśli. Czekam na podjazd pod Zuberec, chcę już sprawdzić, czy to faktycznie jakaś magiczna ściana. A za nią ma już być podobno prosto do mety.

W końcu zaczyna się. Zgodnie z zaleceniami zerkam na dystans i zaczynam odliczać 7 kilometrów. Tyłek w górę i noga za nogą. Do tego muzyka w słuchawkach i ciemnoszary przedświt. Kilometr, drugi, trzeci. Dystans mija, więc nie ma w tym nic niezwykłego. Ok, boli prawe kolano, które protestuje od jakiegoś czasu przy każdym wstawaniu. Chce mi się spać, chcę zostawić to wszystko w cholerę i pojechać do domu. Ale teraz mam do zrobienia podjazd i zostało mi jeszcze 4 kilometry. A w zasadzie to już trzy. Gdy na zegarku poszło sześć kilometrów, doszedłem do wniosku, że cały ten Zuberec to jedna wielka ściema, niczym się nie różni podjazdem pod Karpacz który robiłem tydzień temu. I nie, ostatni kilometr nie zrewidował poglądów. Na szczycie nieszczególnie zmasakrowany zatrzymuję się na moment koło Gosi i zawodnika którego prawie dogoniłem. Zaczyna się zjazd, na którym tracę konkurenta z oczu i zasadniczo muszę się skupiać żeby nie wyłożyć się na kolejnych zakrętach. Zjeżdżam do Zuberca i skręcam na drogę która ma mnie zaprowadzić do Polski.

Trochę wspinaczki, trochę zjazdów, ból kolana. Nic szczególnego, nudno wręcz. Ale nagle asfalt zaczyna się psuć. Bardzo psuć. Nazwa Orawice kołacze mi się w głowie, gdy telepię się niezależnie od tego, czy podjeżdżam, czy zjeżdżam. Mam dość, tłumiony od dawna kryzys w końcu wychodzi na powierzchnię. Gdy mijam w końcu te cholerne Orawice, w nogach mam ponad 200 kilometrów i zaczyna kropić deszcz – mówię stop. Idziemy w kimę, potrzebuję pół godzin przerwy. Mam gdzieś ściganie, mam gdzieś późniejsze limity na trasie pieszej. Chcę ukończyć, a w tym stanie to mogę co najwyżej kląć. Siadam na fotelu pasażera i zamykam oczy. Wstaje nowy dzień…

Koniec części II
2 komentarze Dodaj swoje
  1. Dlaczego jak wchodzę przez bezpośredniego linka, to dostaję

    Forbidden
    You don’t have permission to access / on this server.
    Additionally, a 403 Forbidden error was encountered while trying to use an ErrorDocument to handle the request.

    A jak wejdę przez Google’a, to działa?

    1. Sprawdziłem na Chrome i Firefox – jakbym nie wchodził to działa. Nie byłeś przypadkiem zalogowany na WordPressie i próbowało cię potraktować jako admina?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *