II ZUK – Zimowe Karkonosze na wiosnę

Po raz kolejny przekonałem się, jak dobrze jest mieć rodzinę w okolicach bazy zawodów. W piątek przyjechaliśmy do rodziców Asi, wieczorem krótka wycieczka do Karpacza na odprawę (sierotka zapomniała dokumentów, ale udało się wynegocjować numerek startowy „na twarz”) i na badania dla uniwersytetu medycznego (na których wyszło, że ledwo stoję na nogach). Raz-dwa i można było wracać do Jeleniej, w dodatku z dobrą informacją – rano mogę jechać prosto do Jakuszyc, czyli pospać odrobinę dłużej. Krótkie ogarnięcie sprzętu i do wyra.

Powiem szczerze – nie wiedziałem, czego się spodziewać po tych zawodach. Z jednej strony od dwóch miesięcy trenuje dosyć intensywnie, z drugiej biegowo jestem przygotowany średnio. Niby forma jest, choróbska nie ma, z drugiej w czwartek czułem się naprawdę zmęczony. Do tego nie wiedziałem czego spodziewać się w górach, bo na dole szalała wiosna, a szczyty dookoła były pokryte śniegiem. Ostatecznie postanowiłem, że ruszę spokojnie, a później „się zobaczy”

„Tramwajem jadę na wojnę”
Poranek bez przygód – pobudka, pakowanie i tato Asi odwozi mnie na start, a ja mam okazję dospać w aucie. W odpowiednim momencie zbieram się na start, dopinam co trzeba i ustawiam się przed bramą. Jedyne czego zapominam, to włączyć GPSa, na szczęście sygnał łapie chwilę po starcie i truchtam w tłumie. Mam wrażenie, że wszyscy mocno grzeją, czołówka oddala się w tempie ekspresowym, a za mną zostaje niewiele osób. Wybiegamy na kawałek asfaltu, skręcamy na szlak na Szrenicę i… zaczyna się jazda tramwajem. Wbiegamy gęsiego w wydeptaną w śniegu rynnę, która biegnie pod górę. Śnieg dookoła potrafi sięgać do połowy uda, ale na wydeptanym odcinku mieli się najwyżej do połowy łydki. wyprzedzać za bardzo nie ma jak, chyba że wielkim nakładem siły – a ludzi przede mną po horyzont. Nie pozostaje nic innego, jak dopasować się do tempa tramwaju, a ten, jak to tramwaj, lubi szarpać w najmniej spodziewanym momencie. Ogólnie jednak jest spokojnie i pierwsze półtorej godziny sprowadza się do patrzenia na pięty człowieka przede mną. Wysiadam dopiero na stacji końcowej o nazwie „Hala Szrenicka”. 

„Nartostradowa Obwodnica Karkonoszy”
Na stacji dostaję kijkiem pod żebra od mijanego zawodnika – tak mu się jakoś machnęło do tyłu… wspinam się sprawnie wyratrakowanym stokiem i doganiam Sabinę. Kogo jak kogo, ale jej się tu nie spodziewałem. Minę ma nietęgą i mamrocze coś, żebym biegł swoim tempem. Zrównuję się z nią, wyjmuję słuchawki z uszu i wspinamy się razem. Cały czas tłumaczy, że będzie mnie tylko spowalniać, ale na pierwszym wypłaszczeniu wyrywa do przodu tak, jakby chciała mnie zgubić. Ostatecznie jednak zwalnia i pozwala mi dyktować tempo. Z każdym krokiem wygląda coraz gorzej i zaczynam się poważnie niepokoić. Podejścia robimy marszem, płaskie odcinki podbiegamy zależnie od śniegu pod nogami. W zasadzie to i tak max na który mnie stać, bo śnieg w wielu miejscach jest grząski, a wiatr, choć słaby jak na Karkonosze, wieje głównie w twarz. Jedyne odcinki, gdzie czuję się naprawdę dobrze, to zbiegi w kopkim śniegu – ale tam za to nie podoba się Sabinie. I tak to toczymy się przed siebie, kilometr za kilometrem. Tempo jest niezłe, zwłaszcza biorąc pod uwagę początkowe podejście w tramwaju, ale i tak zapowiada się walka w okolicach 9 godzin…

ZUK1 Zdjęcie autorsta BikeLIFE

Docieramy do przełęczy Karkonoskiej. Sabina wygląda już dużo lepiej, potwierdza to w rozmowach. Ostatecznie ustalamy, że lecimy do mety razem tak, jak się da – o walce o czas czy miejsce żadne z nas już nie myśli. Mijamy punkt żywieniowy na przełęczy, chwytam tylko dwa żele do kieszeni i herbatniki do ręki. Zaczyna się długie podejście, a po nim odcinek którego nie lubię – nużące, ciągnące się w nieskończoność, „prawie płaska” droga do Domu Śląskiego. Pilnujemy się wzajemnie i tam, gdzie jest to możliwe, przechodzimy do truchtu. Przy marszu jest okazja do rozmów i wychodzi, że oboje debiutowaliśmy w ultra na tej trasie, w dodatku w tym samym momencie – na Przejściu Kotliny w 2009 r. Sabina zrobiła wtedy całość w 28 godzin, ja zszedłem z tras po 100 km… eh, ta słaba płeć… Przed nami widać Śnieżkę spowitą w chmurach, a my postanawiamy zrobić krótki postój na herbatę w Domu Śląskim. Tak też robimy, ale uwijamy się szybko – oboje wiemy, że nie ma się co rozsiadać, tylko trzeba lecieć dalej. Przed nami Śnieżka, którą warto łyknąć sprawnie i nie wystawiać się niepotrzebnie na wiatr. Zaczynamy wspinaczkę, na szczęście na szlaku prawie nie ma lodu. Metodycznie, krok za krokiem zbliżam się do szczytu, a Sabina zostaje nieznacznie w tyle. Jest okazja podziwiać widoki i przypomnieć sobie, że na dole czeka na nas wiosna. Docieramy do szczytu.

 

„W dół, dół i dalej w dół”
Łapiemy oddech i delikatnie poganiam Sabinę do zbiegu w dół. Jest trudny, ale i tak łatwiejszy i krótszy niż się spodziewałem. Śnieg z każdym krokiem robi się coraz bardziej ubity, wychodzi słońce a trasa zaczyna prowadzić przede wszystkim w dół. Mimo, że zmęczenie daje się już we znaki, nasze tempo znacząco rośnie, a z każdym metrem w dół rośnie temperatura dookoła. Zdejmuję kurtkę, bo teraz biegniemy już prawie bez przerwy. Mijamy Jelenka, a niedługo później docieramy do stoku narciarskiego, którego w tym roku nie przecinamy, tylko omijamy. Kawałek podejścia i znowu w dół, tym razem do przełęczy Okraj. Cały ten etap poszedł naprawdę sprawnie, i tylko momentami zbiegi były trudniejsze, przez co musiałem hamować na poboczach i kosodrzewinie. Okraj mijamy w biegu, czujemy już metę i nie myślimy o postoju na jedzenie. Tylko dystans na zegarku coś nie zgadza się z wspomnieniami – mi w głowie kołacza, że z Okraju to już tuż tuż, a tymczasem garmin pokazuje, że przed nami jeszcze 17 km… lecimy dalej w dół, tym razem kamienistym szlakiem, który przechodzi w strumień. Miejscami wygląda to trochę jak tor bobslejowy, a czasami jest to najnormalniejszy w świecie strumień. Docieramy w końcu do drogi, dalej w dół. Sabina ma już spory problem z kolanem, więc na zmianę truchtamy i maszerujemy. Obiecujemy sobie, że zrobimy to ostatnie krótki podejście i lecimy na łeb na szyję do Karpacza. Przecież to już końcówka…

„Droga przez mękę”
Chociaż w dół, droga dłuży się niemiłosiernie. Nie jesteśmy w stanie truchtać bez przerw, więc wszystko trwa jeszcze dłużej. Jest ciepło, wiosennie, prawie zapominam o zimie panującej w górze. W którymś momencie zaliczam poślizg na resztkach śniegu i po krótkiej walce z grawitacją mam stłuczone lewe kolano. Kilka niepewnych kroków i potwierdzam, że jako tako trzyma się kupy – do mety powinno dać radę. Dalej w dół, zapowiedzianej górki ani śladu, ale pojawiają się zabudowania dookoła. To już naprawdę musi być koniec zbiegu. Faktycznie, po chwili pojawia się pamiętany przeze mnie drewniany płot i zakręt pod górę. Mijany tubylec mówi, że świeży asfalt sołtys przygotował specjalnie dla nas. Super, chociaż ja tam lubię górskie szlaki. Maszerujemy do góry, wymija nas sporo osób. Wszystko ciągnie się jak flaki z olejem. Kolejna zabudowa, schodzimy z asfaltu na ścieżkę wiodącą wzdłuż wąwozu – tu zaczyna się właściwe podejście. Które trwa… i trwa… i ni cholery nie chce się skończyć. A przecież w głowie był to tylko kawałeczek. Tempo mamy żałosne, teren jest trudny, a mi odechciewa się tego zamulonego finiszu. Kilometry na zegarku powoli się przesuwają, a my dalej podchodzimy w milczeniu. Jedynym urozmaiceniem jest strumień, raz z lewej, raz z prawej. W końcu jest, upragniony szczyt. Kierunkowskaz pokazuje około 4 km do Karpacza. Zaczynamy zbieg w dół, ale nie można powiedzieć o nas, że pędzimy. Prędzej toczymy się w dół szukając resztek energii. Wypadamy na otwartą przestrzeń, widać już zabudowania Karpacza, ale trasa leci dalej szlakiem i jak na złość zaczyna się wznosić. No nie, tego to już trochę za dużo. Kluczymy przy jakimś cmentarzu, potem wspinamy się na górkę. Podobno to już ostatnie podejście – tak mówi spotkany kibic/wolontariusz/organizator. Nikomu już nie wierzę i w nic. Docieramy na szczyt wzniesienia i okazuje się, że jesteśmy koło dobrze mi znanej Kolorowej – zjeżdżalni saneczkowej w centrum Karpacza. Zbiegamy ośnieżonym stokiem w dół, drewniany mostek i wpadamy na deptak. Dziwnie się biegnie w tłumie ludzi, środkiem ulicy. Ale po chwili widać już wytęsknioną bramę mety. Biegniemy obok siebie, chwytam Sabinę za rękę i przy oklaskach i głosie spikera wbiegamy na metę. Nie spodziewałem się, że te ostatnie kilometry tak dadzą mi w kość, ale teraz można już odetchnąć. To koniec.

Podsumowanie
Trasa zajęła nam prawie 8 godzin – sporo więcej niż rok temu. Ale i warunki były zupełnie inne. Sabina od początku mówiła, żebym leciał swoim tempem, ale raczej dużo więcej bym tego dnia nie ugrał – zbiegi trzymaliśmy na dobrym poziomie, postojów nie robiliśmy, a na podejściach biec się najczęściej nie dało. „Zrobilim, co moglim”.
Po dotarciu na metę poszedłem na drugą część badań. O dziwo wyniki były nieporównywalnie lepsze niż w piątek – również te z sprawdzianów równowagi. Z niecierpliwością czekam na wnioski.

Jeden komentarz Dodaj swoje

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *