Rudawska Wyrypa 2013 – biegowo-rowerowa majówkowa zabawa

jest czwartkowy poranek. Do naszej małej „C-trójki” wrzucam na kanapę dwa rowery, do bagażnika leci kilka toreb i walizek. Do Jeleniej Góry jedziemy w kilku sprawach, części rowerowe leżą obok żwirku dla kota. Niby jest długi weekend, ale padło, że jednak będę w ten dzień w pracy. Może i lepiej, bo we Wrocławiu też mamy sporo do załatwienia. Ostatecznie do Jeleniej dojeżdżamy wieczorem. Pogoda nie zachęca.

Piątek. Leje. Pada. Pokapuje. Tak na zmianę. Wszystko, tylko nie sucho. Ale prognozy zapowiadają, że do wieczora się skończy. I faktycznie, gdy wsiadamy do auta w okolicach 20.00 już nie pada. Sprawnie dojeżdżamy do bazy rajdu, gdzie akurat trwa odprawa trasy TP100.

Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, Rudawska Wyrypa, to rajd, który dołączył rok temu do Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Organizatorzy (Robert i Asia) poszli za ciosem i nie dość, że w tym roku dorzucili kolejną imprezę, to jeszcze włączyli obydwie w skład „pucharu wyryp„. No dobrze, ale co my tam w zasadzie z Asią robiliśmy? Po pierwszych próbach z bieganiem, przyszła pora na liźnięcie zawodów rowerowych. Dla Asi był to totalny debiut, a dla mnie okazja, żeby przypomnieć sobie co oznacza nawigowanie na rowerze. Założenie: przejechać, ile damy radę. Choć jak zapowiadała Asia „obijać się nie będziemy”. No i prawie dotrzymaliśmy słowa (wróciłem z paroma siniakami, więc moja mea culpa). Przejdźmy więc do strefy startowej…

Chyba powinienem się cieszyć – w kasku nie widać, że łysieję…
Zdjęcie Laury Nowak/Krzysztofa Wrońskiego

Nie ma nas  w tej strefie za dużo. Około 20 osób, środek nocy i organizatorzy mówiący coś o mapach i zakazie pływania. Staram się to ogarnąć, chociaż łapie mnie lekka senność. Kurcze, odwykłem od takich zabaw w środku nocy… Zamiast opisów słownych, do każdego punktu jest zbliżenie i piktogramy. Grrrr, w tej kwestii jestem totalnym laikiem… no nic, będzie trzeba się obyć bez opisu. Wychodzimy  na dwór, ostatnie przygotowania, mapa do mapnika i poszli. Szybko, bardzo szybko nawet, bo biegnący w dół asfalt zachęcał do trzymania tempa. Tylne światła dają po oczach, nie mogę czytać mapy przy takim tempie i kieruję się „na tłum”. Mimo to udaje mi się w końcu załapać, którą drogą jedziemy i zacząć wybierać trasę bardziej świadomie. Na moment zaczyna kapać, ale nie stanowi to w zasadzie żadnego problemu. Mijamy Bóbr, już wiem, dlaczego Robert tak podkreślał zakaz pływania – rzeka robi wrażenie.

Na ostrzejszym podjeździe postanawiamy wykorzystać hol (bo zmontowaliśmy sobie takowy na tą okazję). Testowaliśmy zakładanie go w czasie jazdy, ale próba wspólnego ruszenia kończy się zwiedzaniem okolicy z poziomu asfaltu. Na szczęście tylko w moim wykonaniu i tylko z siniakami. Podchodzimy pod górę i wsiadamy na rowery. Po pewnym czasie docieramy do końca asfaltu. z różnych stron zjawiają się inni zawodnicy, a ja zaczynam się zastanawiać, jakim wariantem pojechali. Sprawnie trafiamy na właściwą drogę w lesie, zostawiamy rowery i podchodzimy do punktu. Czołówka pewnie dawno już zapomniała o tym miejscu, ale i tak w drodze powrotnej mija nas sporo osób.Wsiadamy na rowery i jedziemy dalej. Tym razem droga wiedzie już cały czas przez las, niemal bez płaskiego odcinka.

Jakoś to Jedzie. Albo idzie, bo jak robi się zbyt stromo, to schodzimy i pchamy. Czasami dla rozgrzewki biorę od Asi rower i pcham dwa, bo robi się chłodnawo. Na którymś zjeździe każę Asi wyhamować i mówię, że przepusty które są w poprzek drogi potrafią być niebezpieczne. Na dowód chwilę później spadam z roweru. Prędkość niby niewielka, ale łamię mocowanie do światła i dorzucam kolejne siniaki do kolekcji. Dobrze, że mam czołówkę pod kaskiem, przy tej prędkości wystarcza. Przejeżdżamy przez zamglone skrzyżowanie, kamieniołom/kopalnię (w środku nocy robi wrażenie!) i dojeżdżamy w okolice drugiego punktu. Znowu zostawiamy rowery i idziemy czesać. Jest tu już jakiś gość, mówi, że nic nie ma. Po chwili wpadam na pomysł i „wyciągam” punkt pod mostkiem na początku podejścia. Podbijamy i po chwili zastanowienia nad trasą ruszamy dalej.

wracamy na asfalt, ale mam wrażenie, że jesteśmy na końcu świata. Przed nami majaczą czarne góry i mam wrażenie, że za nimi nie ma już nic. Po pewnym czasie wracam do lasu, ale drogi przestają mi się zgadzać z tym, co widzę na mapniku. mimo to jedziemy, myślę, że jakoś się przez ten las przebijemy. Jednak z naprzeciwka pojawia się znajomy z pk2 który mówi, że dalej droga skręca jeszcze bardziej. Dochodzimy do wniosku, gdzie jesteśmy, cofamy się i wjeżdżamy w przecinkę. Ta znika po chwili i… zaczyna się noszenie rowerów przez las. Oj, Asia ma mi to chyba mocno za złe, gdy docieramy do drogi zaliczamy małą sprzeczkę. Biorąc pod uwagę porę i ilość kilometrów w nogach (będzie ich ze 30), nie jestem bardzo zdziwiony. Ja tam się z lasu nawet ucieszyłem, przynajmniej się rozgrzałem, bo zimno to to co mi nie pasuje najbardziej. Po chwili zaczynają się zjazdy, droga spada do miasteczka. Miejscami jest ostro, mam pietra czym to się skończy. Do teraz jestem pełen podziwu dla Asi, że zjechała po tych mokrych kamulcach taki kawał. W końcu daję sygnał, że schodzimy z rowerów. To się robi niebezpieczne. Teraz maszerujemy dla odmiany w dół. W końcu docieramy do miasteczka. Wstaje nowy dzień.

Zdobywamy górkę za miastem i wsiadamy na siodełka. Do punktu czeka nas już tylko dłuuugi i ziiimny zjazd asfaltową drogą. Jedzie się wspaniale, tylko dlaczego w maju muszą mi zamarzać palce? Mimo to bez postojów docieramy do miejsca, gdzie trzeba odnaleźć lampion. Z rutyny wysyłam Asię na ambonę, żeby podbiła punkt. Z góry słyszę krzyk, że „tu nic nie ma!”. Rozglądam się i faktycznie, lampion wystaje z ziemi kawałek dalej. Podbijamy i decydujemy, że jedziemy w kierunku bazy – zrobimy OS i zobaczymy co dalej. Jak na noc w siodełku Asia trzyma się całkiem nieźle. Do Łomnicy jedziemy asfaltem, głównie w dół, dlatego trasa schodzi nam szybko. Jest zimno, ale wstające słońce poprawia nastroje.

W bazie mijamy się z Magdą Gruziel, która w tym czasie zaliczyła wszystkie punkty z tego odcinka i leci na OS. My, trochę niepotrzebnie, budzimy organizatorkę i dowiadujemy się, że mapy na OS są na jego starcie. Spokojnie przepakowujemy się i jedziemy dalej. Po drodze Asia zalicza zatrzymanie roweru na środku kałuży, ale wychodzimy bez gruntownej kąpieli w błocie. Kawałek dalej w lesie dostajemy mapę. 10km optymalnym wariantem. 13 punktów do zebrania. Patrzę i stwierdzam, że zostawiamy rowery. Zaczyna się spokojne, niemal spacerowe zaliczanie kolejnych punktów. W porównaniu z zeszłym rokiem nawigacja jest dla mnie prosta (choć taki Marcin miał tu sporo problemów, widać trzeba mieć „dzień”). Robi się coraz cieplej, więc nawet chodzenie po mokradłach nie jest takie straszne. Mimo to widzę, że z każdym kolejnym punktem Asia ma już coraz bardziej dość. Mimo to, po niecałych czterech godzinach kończymy OS z kompletem punktów (dla uświadomienia – zwycięzca robił te 10km w dwie godziny). Patrzymy na mapę co jest dalej i odpuszczamy. Punktów „na zaliczenie” mamy dość, nawet nadmiar. Po niecałych 11h meldujemy się w bazie i oddajemy karty.

A później? Później to mycie rowerów, kocyk na słońcu, miłe rozmowy z pojawiającymi się zawodnikami i organizatorami. W końcu makaron i pakowanie manatków. I jeszcze rozdanie pucharów i losowanie w niedzielę ran0. Pogoda, wbrew obawom dopisała. Nie wiem jak Asia (której gratuluję rowerowego debiutu), ale ja przeżyłem pyszną majówkę.

3 komentarze Dodaj swoje
      1. Pisałem o zwycięzcy, nie o najlepszym czasie na OSie. Poza tym, chodziło o tylko i wyłącznie pokazanie, jak długie potrafi być 10km na rowerze 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *